Wspólne forum dyskusyjne stron:
www.aliens.ibt.pl
aliens.g4sa.net
www.fiorina.prv.pl

| PROFIL | REJESTRACJA | LOGOWANIE | SZUKAJ | TEMATY | UŻYTKOWNICY | PRYWATNE WIADOMOŚCI |
<< Poprzedni temat :: Nastepny temat >>   Tematy    Napisz nowy temat    Odpowiedz do tematu
Autor Temat: The Creator
Alien Writter
I create Alien universe



Private
Dołączył: 2007-04-13
Posty: 14

The Creator

Zauważyłem, że na tym forum znajduje się sporo opowiadań "fan-fiction". Jako że sam od jakiegoś czasu polubiłem pisanie, jest właśnie w trakcie tworzenia opowiadania będącego kontynuacją wątku rozpoczętego w "Ósmym Pasażerze Nostromo" (z zignorowaniem pozostałych części). Wrzucam na razie to, co udało mi się już nagryzmolić. Uwaga-kobyła Very Happy
Kapsuła ratunkowa Ripley została przechwycona po trzydziestu latach błąkania się po bezdrożach kosmosu przez załogę statku „Interceptor”. Ellen trafiła do na ławę oskarżonych za zniszczenie własności korporacji Weyland-Yutani oraz spowodowanie śmierci sześciorga osób. Choć jej zeznanie były spójne (o ile można za takie uznać opowieść o morderczym ufoku), to prawnicy korporacji nie musieli zbytnio szastać pieniędzmi, by zgodnie z wyrokiem sądu Ripley nie miała już okazji zobaczyć Ziemi z powodu spędzenia reszty życia za kratami. Gdy sprawa była już załatwiona, Towarzystwo wysłało swych ludzi, by odnaleźć i dogłębnie przeszukać opisaną przez Ripley planetoidę. Nie było to wcale dziwne zważywszy na to, że korporacja poszukiwała wszelkich sposobów na dalsze powiększanie swej kiesy, a zeznanie ocalałej wydawało się bardzo interesujące... Jak łatwo można się domyślić, Towarzystwu udało się odnaleźć źródło tragedii, jaka rozegrała się w ciasnych zakamarkach Nostromo. Potężny kadłub (a może coś zupełnie innego) nieznanego ludzkości statku wprawił w osłupienie wszystkich, którym dane było go oglądać. Tak też było w przypadku pracowników korporacji. Nad zachwytem szybko jednak zwyciężyła zimna kalkulacja stanowiąca podstawę egzystencji Towarzystwa. Nie było już żadnych wątpliwości co do prawdziwości zeznań Ripley (co oczywiście w żaden sposób nie zmieniało jej położenia. Ba! Mając wiedzę na temat pozaziemskiego statku i jego równie pozaziemskiej zawartości stała się ona niebezpieczna dla interesów korporacji, więc tym większy interes miała ona w utrzymaniu kobiety w jej beznadziejnym położeniu), a oznaczało to, że staną twarz w twarz z osobnikami gatunku im obcego, a co za tym idzie nieprzewidywalnego i o niezgłębionych możliwościach. Weyland-Yutani nie osiągnęłaby jednak tak wielkiej potęgi (i nie wypchałaby sobie tak portfela), gdyby składała się z lekkomyślnych głupców, którzy w obliczu pieniądza odkładali by myślenie na odstawkę. Mając do dyspozycji szczegółowy opis obcej istoty, najnowsze technologie oraz cały sztab fachowców od wszelkich przydatnych w takich sytuacjach dziedzin nie mieli zamiaru zignorować faktu, że zaledwie jednemu przedstawicielowi tego gatunku udało się wyeliminować sześć osób. Towarzystwo wyposażyło więc podróżników w ilość uzbrojenia wystarczającą do równej walki z całą armią. Ci odnaleźli najpierw ogromny sarkofag wypełniony przypominającymi spore wazy istotami (już na podstawie amatorskiego ich zbadania można było stwierdzić, że są to żywe organizmy skrywającymi niczym matrioszki… kolejne organizmy). To właśnie one były celem wyprawy w to nieprzyjazne wszelkim formom życia środowisko. Używając końskiej dawki środków usypiających udało się uzyskać kilka żywych osobników na potrzeby badań (przynajmniej jak na razie). Mieli w rękach (dokładniej mówiąc to w zbudowanych ze szkła pancernego pojemnikach) swą przyszłość. Pytaniem było, co ona im przyniesie. Kilku naukowców nie zapuściło się w mroczne głębiny, lecz zabrało się za eksplorację wyżej położonych kondygnacji. Badając wnętrze statku już po paru chwilach można było stwierdzić,
że nie ma mowy o żadnym podobieństwie do ludzkich technologii i konstrukcji. Nie było spojeń, drzwi ani schodów a korytarze miały nieregularne kształty (niektóre były bardzo strome, nie obyło się więc bez sprzętu wspinaczkowego). Ściany pokrywała (a może były z niej utworzone?) dosyć solidna, choć trochę lepka, szara substancja, która wydawała się pulsować (było to jednak raczej tylko złudzenie spowodowane wielkim napięciem panującym wśród badaczy. Dziwne było jednak to, że wszyscy odnieśli to wrażenie.). Korytarze były spowite w wszechwładnym mroku, co znacznie utrudniało poruszanie się nie mówiąc już o badaniu obiektu. Kilka rzeczy udało się jednak dostrzec. Pierwszą z nich była konstrukcja do złudzenia przypominająca wielką klatkę piersiową okalająca sufity oraz po części przylegające do niego ściany kilku przylegających do siebie komnat. Naukowcy nie odmówili sobie policzenia „żeber”. Było ich dwanaście par (w tym dwie pary wolne oraz trzy pary połączone z siódmym „żebrem”) identycznie jak u człowieka. To jednak było nic w porównaniu do zawartości innego pomieszczenia. Na środku stało tam potężne… łóżko, kabina, komora ? Takie przynajmniej można było odnieść wrażenie patrząc na spoczywający na tym olbrzymi… szkielet. Teraz stało się jasne, dlaczego wszystkie sale i korytarze były takie przepastne i ogromne- były najzwyczajniej w świecie przystosowane do rozmiarów ich pasażerów. Ten robił naprawdę wielkie wrażenie. Jego szkielet zdążył już skamienieć i zintegrować się ze swym siedziskiem. Jego budowa przypominała w miarę budowę szkieletu ludzkiego, klatka piersiowa była jednak bardziej obszerna (proporcjonalnie do jej ogólnej wielkości, ma się rozumieć), kończyny górne były szerzej rozmieszczone, co razem z szeroką klatką piersiową sprawiało wrażenie barczystości istoty. Czaszka… czaszka była najbardziej nietypowym elementem szkieletu. Mózgoczaszka była idealnie okrągła, można było rozróżnić dwa niewielkie oczodoły, a po bokach znajdowały się okrągłe wgłębienia prawdopodobnie mieszczące kiedyś w sobie narządy słuchowe. Nijak jednak nie można było znaleźć na niej otworu gębowego ani nosowego. Zamiast tego czaszka posiadała mnóstwo elementów o nieznanym przeznaczeniu. Łączyło je jedno- barwą odbiegały nieznacznie od reszty kości. Podobne elementy pokrywały całe ciało (były to najczęściej wąskie i długie kable wchodzące do wnętrza organizmu), naukowcy wysnuli więc teorię, że istota nie była tworem w pełni organicznym, bądź też używała tego typu implantów do „uzupełniania” niedoskonałości swego ciała. Z przodu szkieletu stało prawdziwie tytaniczna konstrukcja wyglądająca na pierwszy rzut oka na działo. Biegnąca w górę zaczynała się tuż przed oczami martwego obcego, kończyła się zaś wnikając w sufit, a utrzymywana w tej pozycji była przez solidną podstawę. Przed oczami istoty znajdowała się aparatura wyglądająca na ekran (co ciekawe, była ona idealnie dopasowana do kształtu czaszki stwora). Stąd też badacze wywnioskowali, że całe urządzenie było czymś w rodzaju teleskopu. Jeden z naukowców wdrapał się na korpus szkieletu, wydawało mu się bowiem, że dostrzegł tam jakąś anomalię. Nie mylił się- w klatce piersiowe widniała spora wyrwa. Jakby tego było mało, kilka sekund później inny naukowiec wypatrzył stojącą w kącie przedmiot wyglądający jak otwarta waza. Wszyscy zaraz zrozumieli, co zaszło w tym miejscu. Ogarnął ich paniczny strach, ten jednak zniknął równie szybko, jak się pojawił, gdy tylko badacze uświadomili sobie, że to zdarzenie zdarzyło się kilka epok wcześniej i ewentualny agresor najpewniej sam zdążył już skamienieć. Naukowcy pozbywszy się lęku, zaczęli zadawać sobie pytanie- w jaki sposób „jajo” obcego mogło się tam znaleźć? Mało prawdopodobne było, by mogło się samo poruszać. Równie idiotyczny wydawał się pomysł, że to domniemany pilot statku popełnił śmiertelne w skutkach niedopatrzenie, zostawiając organizm w niezabezpieczonym niczym miejscu. Bądź co bądź, istota mająca już do czynienia z tymi kreaturami po prostu nie mogła być tak lekkomyślna i głupia, by zaniedbać, w takim przypadku jakiekolwiek procedury bezpieczeństwa. Zostało więc tylko jedno realne wytłumaczenie- jajo musiało zostać podrzucone. Dumając nad zdarzeniem sprzed najpewniej tysięcy lat, naukowcy dopiero po chwili zorientowali się, że wśród ich grona brakuje jednego członka, niejakiego Starsky’ego. Była to wyjątkowo niebezpieczna sytuacja. Ekspedycja przemieszczała się po labiryncie, jakim był statek właściwie po omacku. Jako takie rozeznanie dawały im najróżniejsze przyrządy, którymi dysponowali. Pojedynczy badacz najpewniej zagubiłby się na amen, a poszukiwania musiałyby trwać wieki, co nie było możliwe, zważywszy na ograniczony zapas tlenu. Naukowcy mogli więc jedynie zawrócić i liczyć na cud, jakim z pewnością byłoby odnalezienie po drodze brakującego członka wyprawy. Wbrew wszelkim przewidywaniom cud się zdarzył. Starksy’ego odnalazła druga grupa powracająca właśnie na powierzchnię ze schwytanymi osobnikami obcego gatunku. On był już na powierzchni, mocował się właśnie ze swym hełmem, próbując go zdjąć, co zaowocowałoby szybką śmiercią. Natychmiast go więc powstrzymano, okazało się, że astronauta kompletnie postradał zmysły. Majaczył, miał konwulsje, próbował zedrzeć z siebie swój kombinezon, a wewnętrzna strona jego hełmu była pokryta gęstymi plwocinami. W tej sytuacji jedynym rozwiązaniem było zaaplikowanie mu środka usypiającego, który z racji tego, że był przeznaczony dla stworzeń znacznie bardziej odpornych niż człowiek zadziałał natychmiast. Nieprzytomnego naukowca zabrano z powrotem na prom, który robił za środek transportu. Reszta ekspedycji poszła w jego ślady, gdyż brakowało im już sił na dalsze przeszukiwanie obiektu, a w dodatku korporacja dostała w swoje ręce to, po co tu przyszła. Wnętrze potężnego statku (któremu nadano nazwę Derelict) oraz to, co zobaczyć musiał biedny Starsky wciąż ich nurtowało. Teraz jednak musieli zająć się czymś innym. Równie niebezpiecznym i przerażającym.


W położonym niedaleko Derelicta obozie nie próżnowano. W ciągu zaledwie kilku dni przebadano pod każdym kątem pierwszą formę obcego organizmu (której nadano pieszczotliwą nazwę „twarzołap”. Uznano, że ten rozmnaża się wstrzykując swej ofierze zapłodnioną komórkę jajową (która powstaje już we wnętrzu „twarzołapa”, dzieje się tak z powodu tego, że owo stworzenie jest obojnakiem- łączy w sobie narządy rozrodcze męskie i żeńskie) przez specjalną rurkę wychodzącą z organu macicznego, gdzie przechowywany był embrion (ta sama rurka dostarczała także ofierze powietrza, gdy ta, skrępowana przez żywiciela nie była w stanie sama go pobrać). Komórka osadza się w płucach, gdzie rośnie przez około dobę, pasożytując na swym nosicielu. Następnie wydostaje się przegryzając mostek, powodując śmierć „właściciela”. Tkanka, z której zbudowane jest ciało „twarzołapa” jest bardzo elastyczna, dzięki czemu istota może się „dopasować” do twarzy wszelkiego kształtu i rozmiaru. Naukowców zaniepokoił pewien fakt (nie licząc tego, że istnienie takiego organizmu jest samo w sobie niepokojące)w jego budowie – kształt. Na pierwszy rzut oka wyglądał jak spory sześcionogi pająk z długim ogonem, jednak po dokładniejszym przyjrzeniu się wychodziło na jaw, że ów „pająk” wygląda tak naprawdę, jak ludzka ręka…
Nie było na to żadnego sensownego wytłumaczenia. Oczywistym było, że istota ta nie mogła mieć żadnego pokrewieństwa z gatunkiem ludzkim. Puszczono więc to spostrzeżenie mimo uszu. W niedługim czasie udało się wyhodować (używając jako nosicieli… bydła) cztery dorosłe sztuki. Te zdawały się być wyjątkowo spokojne biorąc pod uwagę ich położenie. Owszem, przez pierwszy dzień były bardzo ruchliwe, dokładnie zilustrowały każdy kąt zakratowanych sal, w których się znajdowały (każdy osobnik trzymany był w osobnej sali na wypadek, gdyby miało dojść między nimi do wzajemnego okaleczania się), nie były jednak agresywne ani nie wydały z siebie żadnych dźwięków. Następnego dnia zaś wszystkie usadowiły się w najbardziej zaciemnionych kątach swych wybiegów i podążały wzrokiem (którego organ wciąż naukowcom był nieznany, choć musiał znajdować się na głowie, gdyż każdy z osobników obserwując energicznie nią poruszał) za przemieszczającymi się w pobliżu ludźmi. Na jednym z obcych przeprowadzono sekcję. Nie odnaleziono na nim żadnych organów płciowych (wszystko wskazywało na to, że dorosłe osobniki nie są zdolne do rozmnażania się), jednak stwierdzono, że zaostrzony koniec ogona jest swego rodzaju gruczołem jadowym produkującym wydzielinę o nieznanym znaczeniu. Jego organizm okazał się podobny do tych należących do istot znanych już na Ziemi (z wyjątkiem szkieletu, który znajdował się na zewnątrz nieprzykryty tkanką). Obcy posiadał układ krwionośny, limfatyczny oraz oddechowy. Nie posiadał jednak wydalniczego ani nie udało się zlokalizować układu wzrokowego (co ciekawe, mimo zewnętrznego podobieństwa do owadów, anatomia obcego znacznie bardziej przypominała ssaki). Na pierwszy rzut oka wyraźny brak tego pierwszego wydawał się co najmniej dziwny. Zaraz jednak zauważono, że wszystkie narządy są w stanie długotrwałego rozkładu, zaś wydzielina obficie pokrywająca ciało obcego okazała się niczym innym jak rozkładającą się tkanką. Nie znaleziono przyczyny tak szybkiej degradacji organizmu ani żadnego sposobu na zatrzymanie tego procesu, przez co po paru dniach nastąpił zgon pozostałych osobników. Brak narządów wydalniczych związany był więc z tym, że obcy miał zwyczajnie zbyt krótki cykl życiowy oraz zbyt małe zapotrzebowanie na pokarm, by ich potrzebować. Mimo całej niezwykłości okazu, na którym przeprowadzana była sekcja, badający go naukowcy odnieśli pewne, niemożliwe do zidentyfikowania deja vu.
By uzupełnić miejsce zmarłych osobników szybko zdobyto nowe. Postanowiono tym razem za nosicieli użyć psów, by przekonać się, czy będzie miało to jakikolwiek wpływ na dorosłe osobniki. Po ich „wykluciu” gołym okiem nie zauważono żadnych zmian. Dopiero badając DNA nowo narodzonych (które pobierano z ich rozkładającej się tkanki, gdyż krew była zbyt żrąca, by było możliwe jej przebadanie) zauważono kilka nowych, choć bardzo niewielkich i małoznaczących łańcuchów. Owe łańcuchy nie występowały u poprzednio wyhodowanych osobników, za to można było je zaobserwować w DNA psów. Musiało to oznaczać, że embrion oprócz pasożytowaniu na wytwarzanej przez nosiciela energii przyswaja sobie także pewne struktury występujące jego ogniwach genetycznych. Nie znaleziono jednak wytłumaczenia, dlaczego akurat te geny przyswajał obcy oraz przede wszystkim- jak było to w ogóle możliwe.
Mimo że wiele faktów dotyczących obcego pozostało nieodkrytych, wszystko wskazywało na to, że ów gatunek nie był w stanie przetrwać pozostawiony samemu sobie. Według teorii naukowców był to raczej sztucznie wytworzony organizm. Najpewniej ich stwórcami musiały być istoty, których szczątki jednego z przedstawicieli odnaleziono w Derelict-cie. Nieodgadnionym pozostało, do czego potrzebne mogłyby im być takie stworzenia?
Badania trwały prawie non stop, ale choć mniej lub bardziej czynnie zajmował się tym cały personel, był to jednak tylko wstęp do ich prawdziwego zadania. Obce organizmy miały w sobie ogromny potencjał, który można było wykorzystać na wiele sposobów. Na początek Towarzystwo postanowiło ocenić, jak dobrze będą się sprawować w roli broni biologicznej.

Oficer ochrony Ned kierował się do centrum kontroli powietrznej. Dostał wiadomość o namierzeniu Niezidentyfikowanego Obiektu Latającego, co było bardzo frapujące, zważywszy że znajdowali się w miejscu oddalonym o dziesiątki lat świetlnych od jakiejkolwiek cywilizacji, a ich działania były otoczone potężną klauzulą tajemnicy. W środku panował chaos pomimo tego, że znajdowało się tam zaledwie parę osób. Wszyscy uwijali się jak w ukropie pomiędzy najróżniejszymi urządzeniami, nad przeznaczeniem których konserwatywny oficer się nigdy nie zastanawiał. Operator lotów James wpatrywał się jak zaklęty w ekran radaru, dopóki oficer nie wyrwał go z letargu swym niskim, stanowczym choć zmęczonym głosem:
-A więc jak wygląda sytuacja, James?
-Ciężko powiedzieć, chyba jeszcze nigdy nie spotkałem się z czymś takim.
-To znaczy?
-To znaczy, że jedyne co wiemy, to że w naszym kierunku nadciąga jakiś obiekt.
-To wszystko? Nie wiecie nawet, z jakiego kierunku nadszedł?
-Niestety, wygląda na to, że nasze urządzenia kompletnie zgłupiały. Radar pokazuje obiekt raz ze wschodu, a raz z północy. Nie pokazuje też żadnego regularnego kształtu. Da się jednak zauważyć, że skądkolwiek on nadchodzi, jest coraz bliżej.
-Czy myślicie, że może być ich więcej?
-Nie mamy pojęcia, radar ani razu nie pokazał więcej niż jednego obiektu na raz.
-Czy może to być meteoryt albo coś w tym stylu?
-Gdyby to był meteoryt, raczej wiedzielibyśmy o tym. Nic w tym stylu też raczej nie wchodzi w grę.
-Cóż, w takim razie postarajcie się naprawić waszą aparaturę i lepiej się pospieszcie. Jeśli zmierza do nas statek kosmiczny, to musimy być na to przygotowani.
To mówiąc oficer podszedł do okna. Wśród szalejącej burzy na pustkowiu majaczył ogromny Derelict. Jego duża cześć znajdowała się pod warstwą skalną, a to co wystawało ponad powierzchnię przypominało staremu Nedowi coś banalnie wręcz typowego, czego jednak nie potrafił określić.

Starsky był od kilku dni pogrążony w śpiączce. Z jej okopów wyrywał się jedynie momentami tylko po to, by wywrzeszczeć ciąg niezwiązanych ze sobą liter będących najzwyklejszym bełkotem, a następnie (ku uciesze leżącego obok chorego) znów stracić świadomość i opaść bezwładnie na łóżko. Najgorsze było jednak to, co przeżywał w krainie snu. Były to wspomnienia, wspomnienia z wędrówki po korytarzach tej parszywej karykatury, którą nieświadomi naukowcy nazywali Derelictem. Starsky był młody i lekkomyślny. Gdy nadarzyła się okazja do wymknięcia się grupie i samodzielnej eksploracji jednej z bocznych odnóg, bezzwłocznie z niej skorzystał. Po chwili kluczenia zauważył, że w niektórych miejscach na podłodze rozlana była substancja, która teraz, po tysiącach lat miała rdzawy kolor. Podążając jej tropem dotarł do niewielkiej (jak na wnętrze tego statku) idealnie okrągłej komnaty. Nie pamiętał, co tam widział (umysł zdołał wymazać to wspomnienie), pamiętał za to, że próbował krzyknąć, jednak głos zamarł mu w gardle. Następnie gnany paranoicznym strachem, w ogromnym pędzie, prowadzony przez nieznany mu dotąd zmysł w całkowitej ciemności przez labirynt korytarzy dotarł na powierzchnię. Śmierć wydała mu się wtedy ekstazą w obliczu tego, co zobaczył. Szarpał się, pluł w hełm, wrzeszczał i płakał, gdy ową ekstazą próbowano mu odebrać. Potem poczuł ukłucie i przez sekundę jeszcze miał świadomość, jak jego wszystkie mięśnie wymykają mu się spod kontroli. Później jego umysł, który wymknął mu się spod kontroli już w tamtej okrągłej komnacie przeszedł w stan błogosławionego wypoczynku uwalniając go choć na chwilę spod jarzma plugawych obrazów, które miał nieszczęście ujrzeć. Śpiączka miała zakończyć się już wkrótce, ale czy uda mu się kiedykolwiek wyzbyć się szaleństwa, którym naznaczył go Derelict? To było już zupełnie inne pytanie…

James wpatrywał się w okno już przez kilka godzin. Jego zmiana dawno się skończyła, jednak oficer nakazał mu czuwać przy radarze tak długo, jak ten wskazywał niezidentyfikowany obiekt. Przymuszenie kontrolera do nadgodzin nie było problemem. James nie pomyślałby nawet o sprzeciwieniu się, sama możliwość pracy w tym projekcie była dla niego powodem do dumy, a myśl o stracie posady napawała go ogromnym lękiem (co akurat było dosyć logiczne, gdyż Towarzystwo nie miało w zwyczaju zostawiać ludzi z taką wiedzą bez odpowiedniej kontroli, a to nie wróżyło nic dobrego), w dodatku Jamesem łatwo było manipulować. Teraz siedział jak zamurowany na krześle i spoglądał tępo w okno, mimo że na zewnątrz panowała nieprzenikniona ciemność. Gdyby ktoś zobaczył wtedy Jamesa, najpewniej zaintrygowałoby go jego bezruch. Był on jednak sam, a oprócz niego na nogach było tylko kilku strażników, którzy zdawali się nie wypoczywać nigdy. Reszta personelu była pogrążona w głębokim śnie. Wreszcie James drgnął, by następnie wstać z krzesła i jak gdyby nigdy nic opuścić swój posterunek. Skierował się w kierunku zbudowanych dla obcych „wybiegów”. Cztery pomieszczenia były spowite w mroku, ale spośród cieni James wyczuwał na sobie wzrok czających się w progu wciąż nieznanych mu istot. Jedynym sposobem, by dostać się do środka było otworzenie drzwi za pomocą karty magnetycznej. W pobliżu kręcił się jeden ze strażników. Właściwy człowiek na właściwym miejscu… Widok Jamesa zaniepokoił wiecznie czujnego wartownika. Z reguły wszyscy pracownicy placówki wykorzystywali te nieliczne godziny przeznaczone na odpoczynek na… odpoczynek. I to z reguły bierny. Strażnik podszedł do operatora, ten zilustrował go wzrokiem. Karta magnetyczna musiała znajdować się w jednej z licznych kieszeni wszytych w spodnie strażnika. Przy pasie miał on też pistolet oraz paralizator o bardzo potężnych, przygotowanym dla znacznie wytrzymalszych niż człowiek stworzeń.
-Co Pan tu robi?
-Mam ważną informację dla oficera Reilly’ego.
-Oficer teraz śpi i nie sądzę, żeby miał ochotę, by go budzić.
-Chodzi o niezidentyfikowany obiekt latający.
-Czy to na pewno nie może zaczekać do jutra?
-Nie sądzę.
Wartownika zdziwił wyraz twarzy Jamesa, wydawała się nie wyrażać żadnych emocji, była nieruchoma niczym maska. Strażnik jednak z reguły nie przejmował się tego typu sprawami, operator był na nogach od wielu godzin i musiał być po prostu przemęczony. W każdym razie strażnik otrzymał rozkaz od oficera, by w razie zauważenia jakichś poważnych zmian na radarze bezzwłocznie go o tym zawiadomić. Wartownik obrócił się więc, by natychmiast poczuć szarpnięcie w pasie. Gdy spojrzał znów na Jamesa, ten trzymał wycelowany w niego paralizator. Zaskoczony strażnik zdążył jeszcze chwycić za broń, gdy zdawałoby się wątły operator wbił mu „pastucha” w gałkę oczną. Wartownik stracił natychmiast kontrolę nad swymi mięśniami, które teraz trzęsły się spazmatycznie. Dla Jamesa było to jednak zbyt mało, przestał razić strażnika prądem, dopiero gdy wyczerpał się ładunek w paralizatorze. Natychmiast po tym porażony padł na ziemię, przez chwilę dygotał, a następnie zamarł w bezruchu i zaczął wydawać z siebie jakiś szept, któremu James jednak nie poświęcił uwagi, gdyż zajęty przeszukiwaniem jego kieszeni. Zdobycie karty magnetycznej było łatwiejsze niż przypuszczał, Towarzystwo zapewniało swych pracowników, że podjęto wszelkie środki ostrożności, teraz jak na dłoni było widać, że było to najzwyklejsze puszczanie słów na wiatr, chciwej i skąpej natury korporacji nie dało się oszukać.
Wybiegów było cztery, każde z nich można było otworzyć tą samą kartą. Operator przejechał nią przez czytnik najpierw przy pierwszej, później drugiej, trzeciej i wreszcie czwartej klatce. Dopiero wtedy poczuł za swoimi plecami cuchnący zgnilizną oddech, dopiero wtedy jego twarz przestała być nieruchoma, dopiero wtedy zrozumiał też, co właśnie uczynił. Było jednak już za późno, zdążył jedynie wydać z siebie przeraźliwy krzyk, który obcy natychmiast stłumił, przegryzając mu tchawicę. James padł na ziemie i złapał się kurczowo swej krwawiącej szyi. Jego rola się jednak nie kończyła, obcy zaciągnąwszy go do swej klatki splunął w jego ranę obrzydliwą półpłynną mazią, która przylgnęła do ciała, a następnie obficie przy tym parując stwardniała tamując cieknącą krew. James wcale jednak nie odczuł ulgi, ciecz paliła go, jakby jego obrażenia zostały zlutowane, to był jednak dopiero przedsmak czekających go katuszy. Istota zaczęła odgryzać mu kończyny, w ten sam sposób jak wcześniej „opatrując” mu kolejne rany. Kości nie były dla niego żadną przeszkodą, jeden trzask jego szczęki łamał je bez najmniejszych trudności. Gdy z Jamesa pozostał sam korpus oraz głowa, obcy uniósł go, przyłożył do ściany, która cała została pokryta śliną obcego i swym kształtem przypominała ścianę ulu, by opluwając prawie szczelnie (zostawiając jedynie otwór na usta, by to co zostało z Jamesa nie miało możliwości się udusić) ciało zlepić je z tą ohydną konstrukcją. Na koniec wbił jeszcze swój zaostrzony ogon w klatkę piersiową Jamesa (wtedy operator wśród drążącego go bólu poczuł jakiś rodzaj jadu przenikający całe jego ciało) i zniknął zostawiając człowieka z utęsknieniem czekającego na śmierć, która spotkać go miała w najgorszej ze swych możliwych form.
W pomieszczeniu kontrolnym radar przestał wariować, na chwilę ucichł, by wreszcie wyświetlić na swym ekranie punkt, który już nie zniknął, jak poprzednie, lecz pozostał na swym miejscu. Był bardzo blisko środka.
Strażnik wciąż był pod wpływem końskiej dawki paralizatora. Nie był w stanie poruszyć żadnym ze swych mięśni. Jedynie z jego ust bez ustanku dobywały się szepty, co wydawało się dziwne, gdyż wartownik nie poruszał ustami. Obraz widziany jego oczami był bardzo rozmyty, mógł jednak dojrzeć mroczną sylwetkę przemieszczającą się w jego kierunku. Dla obcego był on świetną ofiarą. Bezbronny, zdany na jego łaskę. Pochylił się nad rozciągniętym na podłożu cielskiem (o tak, było to potężne i wyjątkowo muskularne cielsko, które być może wzbudziłoby grozę u obcego, gdyby nie leżało teraz na podłodze), przeżył jednak rozczarowanie, gdy ten w żaden sposób na to nie zareagował, szept z jego ust wciąż brzmiał tak samo. Wszystko wyjaśniło się, gdy obcy w przypływie gniewu oderwał strażnikowi głowę, gdy z ciała trysnęła biała ciecz, a ze środka pozbawionego podstawy czerepu wciąż dobiegał niski, mechaniczny głos: „system failure”.


Ta noc była najobrzydliwszą dla Starsky’ego. Pierwszym tego powodem był sen, który go owej nocy nawiedził. Żaden sen, którego doświadczył w ostatnich dniach nie był przyjemny, ten jednak wyróżniał się swą plugawą groteskowością. Był przywiązany za ręce i nogi grubym, wbijającym się w skórę sznurem do kamiennego stołu pokrytego prymitywnymi znakami. Był półnagi, miał jedynie przepaskę, za to na jego szyi wisiał ciężki naszyjnik wysadzany klejnotami, a na głowie miał dziwne, białe nakrycie przypominające wysoki stożek, a w skrzyżowanych na piersi dłoniach trzymał zakrzywioną laskę i trójrzemienny bicz. Był starannie wygolony, miał pomalowane brwi oraz wykonaną z drewna zakrzywioną bródkę Czuł mocny odór perfum. Pomieszczenie, w którym się znajdował, było rozjaśniane jedynie światłem kilku pochodni, na ścianach można było dostrzec płaskorzeźby przedstawiające dziwacznych bożków, większość z nich miała ludzkie ciało ze zwierzęcą głową, jednak największa płaskorzeźba przedstawiała coś, czego właściwie nie dało się zdefiniować, tak dziwaczne i zdeformowane to było. W komnacie było duszno, nie było nawet najlżejszego podmuchu wiatru, oprócz niego znajdowało się tam kilka wychudzonych, noszących peruki postaci, które klęcząc recytowały z przejęciem jakieś starożytne modły. Nagle z mroku spowijającego przylegający do pomieszczenia korytarz coś zaczęło się wynurzać. Zabiedzone postacie padły całym ciałem na ziemię i zaczęły modlić się jeszcze bardziej żarliwie. Starsky rozpaczliwie próbował uwolnić się z więzów. Gdy starania okazały się płonne, obrócił głowę się z przerażeniem w stronę zbliżającego się kształtu. Był on ogromny, przesuwał się, mimo że wydawał się wcale nie ruszać. Wyglądało to bardziej jakby sunął. Wydawał też z siebie cichy charkot, który nie pozostawiał wątpliwości, że ku naukowcowi zbliża się istota żywa.
Drugim powodem, przez który to noc była tak okropna, było to, że gdy stwór miał już pokazać swe tajemne oblicze w całej okazałości, Starsky otworzył oczy i zobaczył… sufit oddziału medycznego placówki na LV-426 . Dużo łatwiej było by dla niego, gdyby nigdy nie wyszedł ze stanu śpiączki i zginął z rąk obcej istoty. Teraz jednak musiał zmierzyć się z rzeczywistością, która wkrótce okaże się być dla niego gorsza niż jakikolwiek koszmar. Już przebudzenie nie należało do przyjemnych, zastał stację pogrążoną (jak przypuszczał) we śnie, na zewnątrz z ogromną siłą dudnił wiatr. Łóżko, w którym się znajdował miało ślady jego śliny oraz zębów. Nie zwlekając więc wygramolił się z barłogu, w którym przeleżał tyle czasu. W stojącej nieopodal szafce znalazł swe robocze ubranie. Nie chciał wyrywać nikogo ze snu, postanowił wrócić do swojego pokoju, gdzie zaczeka, aż jedyna znajdująca się w tym układzie gwiazda zaleje planetoidę rdzawym światłem. Cisza wszechogarniająca placówkę była wręcz namacalna, choć przez moment wydawało mu się, że słyszy jakieś dziwne głosy dobiegające z innej części kompleksu. Jakby tego było mało, u Starsky’ego rozwinął się lęk przed ciasnymi, ciemnymi korytarzami, miał problemy z oddechem. Ta wędrówka była dla niego prawdziwą katorgą. Naukowiec zawsze cierpiał na bezsenność i aż do teraz lubił samotne wędrówki pod okapem nocy. Ale teraz coś było nie tak. Cisza ogarniająca go zewsząd nie była normalna. W placówce wiele urządzeń pracowało mniej lub bardziej głośno przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. Mimo tego do jego uszu nie dobiegał żaden dźwięk, który mógłby wskazywać na ich działanie. Starsky miał wrażenie, że baza nie jest uśpiona, ale martwa. Nigdzie nie dostrzegał światła, żadnego ruchu, a przecież strażnicy patrolowali miejsce także w nocy. Wraz z lękiem przyszło mu do głowy, że pozostał w tym miejscu sam, potraktowany jak wariat i opuszczony przez wszystkich. Lęk szybko przeszedł w strach, nabierając przy tym bardzo mocnych podstaw, gdy dojrzał na granicy pola widzenia czyjąś sylwetkę. Wyglądała jak człowiek, głowa była jednak mocno wydłużona, postać była wyjątkowo chuda, w dodatku siedziała do góry nogami na suficie. Ona też go zauważyła, co zasygnalizowała wyszczerzeniem w jego kierunku rzędu śmiercionośnych kłów. Naukowca ogarnęła panika. Zapominając zupełnie o ciszy nocnej zaczął dobijać się do drzwi jednej z kabin mieszkalnych.
Sylwetka powoli zsunęła się z sufitu i poruszając się na czterech łapach niespiesznie kroczyła w jego stronę.
Starsky krzyknął na cały głos:
-Otwórzcie drzwi! Pospieszcie się, błagam!
Gdy z wnętrza kabiny dobiegł go jedynie potępieńczy wrzask, nie potrzebował zastanawiać się ani chwili dłużej- obrócił się i ruszył jak rażony piorunem. Nie oglądał się za siebie, nie myślał, dokąd biegnie, po prostu biegł, kluczył w labiryncie jakim była placówka, byleby tylko znaleźć się jak najdalej od tego demona czającego się jak pająk na ofiarę, którą miał być on. Choć Starsky starał się nie patrzeć na nic, szybko zrozumiał, co było przyczyną całkowitej ciszy w kompleksie. Sektor, w którym spotkał obcego został wytępiony jako pierwszy, jeszcze zanim placówkę ogarnął chaos. Tutaj podłoga była wyścielona mniej lub bardziej zmasakrowanymi, stygnącymi ciałami, gdzieniegdzie widać było ślady dopiero co rozegranej w murach placówki walki, do jego uszu dobiegały krzyki pełne przerażenia, bólu, a czasem furii. Baza była teraz pod rządami obcych, ci nie mieli litości dla niczego, a on pozostał sam. Tylko dzięki swej silnej woli naukowiec nie doznał załamania nerwowego widząc, w jak beznadziejnej znajduje się teraz sytuacji. Pulsująca w żyłach adrenalina dodawała mu sił, dzięki czemu nienawykły do wysiłków fizycznych naukowiec był w stanie biec z prędkością przewyższającą niejednego sportowca. Obcy jednak ścigał go zapamiętale, nie gubiąc go nawet na moment i choć był w tyle, to uciekający wciąż czuł zgniły odór oparów, które parowały z ciała drapieżnika … W końcu rozdygotany Starsky dotarł do ślepego zaułku. Był w hangarze, gdzie przechowywane były pojazdy naziemne. Wydawałoby się, że będzie to dla niego wybawienie, jednak były one dla niego bezużyteczne, gdyż nie potrafił nimi prowadzić. Była jednak szansa: z hangaru jedynie ciężkie, czerwone wrota odgradzały go od powierzchni. Ta nie była ludziom zbyt przyjazna, zwłaszcza w nocy, gdy wiatr dochodził do ponad 100km/h, a temperatura spadała znacznie poniżej zera. Jeśli jednak nie chciał wpaść w ręce obcego, nie miał innego wyjścia. Obok wrót wisiało kilka kombinezonów ochronnych, Starsky założył na siebie jeden z nich. Zrobił to szybko i niedbale, gdyż nie musiał wcale oglądać się za siebie, by wiedzieć, że obca istota jest tuż za nim. Po uderzeniu czerwonego przycisku wrota powoli zaczęły pnąć się w górę. Zbyt powoli, by czekać aż otworzą się całkowicie. Gdy tylko więc powstała wystarczająco szeroka szpara, Starsky zaczął się pod nią przeczołgiwać. Na chwilę jego ruchy sparaliżował alarm, który w tym momencie zatrząsł w posadach całą placówką. Po chwili jednak jak oparzony wybił się na powierzchnię, gdy poczuł, jak jego nogi zetknęły się z czymś wyjątkowo obślizgłym. W samą porę, dlatego że zaraz po tym wrota wskutek alarmu ze zdwojoną prędkością opadły na ziemię, ostatecznie odcinając Starsky’ego od kosmicznego agresora. Był bezpieczny, czego nie omieszkał zasygnalizować niezbyt adekwatnym do sytuacji szaleńczym śmiechem. Radość naukowca trwała jednak tylko do czasu, aż spojrzał w górę i zobaczył, jak na ponurym niebie majaczy czarny jak węgiel kształt, który po przyjrzeniu się okazał się być… Derelictem.



Jeśli czytasz tą notatkę i należysz do ekipy ratunkowej, to oznacza to, że moje założenia były mylne. Nazywam się Ned Reily, oficer ochrony placówki Weyland Yutani na planetoidzie LV-426. Napisałem ją, by choć trochę ulżyć trawiącemu mnie poczuciu winy. Tak, czuję się winny temu, co się tu zdarzyło, czego byłem tylko biernym świadkiem, mimo że powinienem być w centrum wydarzeń, powinienem był wałczyć i … umrzeć. To spadło na nas, jak piorun z jasnego nieba. Zaledwie parę godzin temu. Czuwałem przy monitorach, od kiedy otrzymałem wiadomość o przesuwającym się w naszą stronę obiekcie. Miałem złe przeczucia, ale nawet one w połączeniu z litrami wchłanianej przeze mnie obrzydliwej kawy nie mogły utrzymać mnie na nogach wiecznie. W końcu zapadłem w objęcia Morfeusza, a gdy się z nich wyrwałem, pożałowałem, że w ogóle dostałem szansę obudzenia się. Na monitorach panował chaos. Wystarczył rzut oka na ekran monitorujący wybiegi obcych, by zrozumieć, co zaszło. Jakiś szaleniec wypuścił je wszystkie. Nie jestem nawet w stanie powiedzieć, kto to był, ale najprawdopodobniej to właśnie jego kończyny leżą tam na podłodze, a korpus został przylepiony do ściany, by tam zacząć się… transformować? Nie wiem, co się z nim dzieje, ale wygląda teraz jak strawiona kwasem karykatura człowieka o obłym kształcie. Obcy rozeszli się po całej placówce. Mogłem włączyć alarm, postawić wszystkich w stan gotowości , ale zamiast tego po prostu siedziałem na krześle i gapiłem się jak dureń w monitory z lubością pokazujące mi masakrę, jaka przez mą głupotę odbywała się niczym niezakłócona . Obcy działali po cichu, zabijali ludzi w ich łóżkach, wywlekali ich z nich, by porwać nie wiadomo dokąd. Z niektórymi robili nawet to samo, co z tym durniem, których ich wypuścił, z tą różnicą, że nie podejmowali się przy tym zabijania swych ofiar ani nawet wyciągania ich z łóżek. Po prostu opluwali je jakąś cieczą, a gdy ludzie się budzili było już za późno. Mój Boże, całe moje ciało cierpło, gdy moich uszu dobiegał ich wrzask, gdy to obrzydlistwo paliło ich organizm, by następnie stwardnieć i je unieruchomić. Prawie zwymiotowałem, gdy jeden z obcych, by uciszyć te krzyki, napluł krzyczącemu tą substancją… do ust. Wtedy wreszcie opamiętałem się i włączyłem alarm. To jednak wcale nie poprawiło sytuacji. Większość została już obudzona przez wrzaski mordowanych, by wyjść na korytarze niczym owce na rzeź i zginać bez stawiania praktycznie żadnego oporu. Nawet strażnicy, mimo że zostali teoretycznie przystosowani do walki z takimi organizmami, nie mieli szans wobec siły i sprytu tych bestii. Obcy atakowali z najróżniejszych kierunków, a wartownicy nawet nie zdążyli się obejrzeć, zanim wiszący u sufitu przeciwnik oberwał im głowę albo skręcił kark.
Co do mnie, ja póki żyję muszę choć spróbować stawić tym bestiom czoło. Mam w szafie strzelbę. To antyk, ale może się nada. Kilku strażników pozostało jeszcze aktywnych. Pójdę teraz ich poszukać i w miarę możliwości wspomóc. Jeśli zginę, to tym lepiej dla mnie, jeśli nie, to może w jakiś sposób odkupię mą winę. Mimo wszystko mam nadzieję, że nie skończę przylepiony do ściany, nawet jeśli, w co nie wątpię, należy mi się to bardziej, niż komukolwiek, kto miał już okazję tego doświadczyć. Nie mam jednak zamiaru stchórzyć, jestem w końcu oficerem ochrony do jasnej cholery…
Oficer odłożył długopis i zostawił notatkę na biurku, gdzie ją napisał. Wyciągnął z szafy skrzętnie dotąd ukrywaną -pracownikom nie wolno było posiadać broni po godzinach pracy- strzelbę . Następnie otworzył drzwi swej sypialni, wychylił się ostrożnie na korytarz, a gdy nie ujrzał żadnego potencjalnego agresora, pomknął na spotkanie nieznanego.

Choć nikt nie mógł być przygotowany na starcie z takimi istotami jak obcy, byli jednak tacy, którzy byli przygotowani na ich ucieczkę. Strażnicy mieli specjalnie przygotowane procedury w razie tego rodzaju wypadku. Jeśli nie było możliwe zabezpieczenie personelu przed atakami, (a w ogólnym chaosie, gdzie większość strażników była martwa, a naukowców ogarnęła bezmyślna panika, przez co stanowili jeszcze łatwiejsze cele dla piekielnie wyrachowanych obcych było to niemożliwe) musieli skierować się do wieży kontrolnej (jedyne miejsce, gdzie możliwa była komunikacja z głównym ośrodkiem korporacji) i zawiadomić Towarzystwo o zaistniałej sytuacji. Jedynie piątce wartowników udało się przetrwać. Mieli oni to szczęście, że udało im się połączyć w wystarczająco dużą grupę, by obcy czuli przed nimi respekt i żaden nie zdecydował się na atak.
Mimo to nawet ochraniający się nawzajem strażnicy nie mogli czuć się bezpiecznie, a w mrokach korytarzy wciąż pojawiały się złowrogie cienie wydające się podążać za nimi krok w krok, które choć mogły być jedynie złudzeniem, to wcale być nimi nie musiały.
Jednak niepomni niebezpieczeństw strażnicy kierowali się zwartym kordonem w kierunku windy, która miała zabrać ich ponad dziesięć pięter w górę do ośrodka łączności. Ta była sprawna, jedynie jej przestarzała konstrukcja mogła budzić wątpliwości, co do bezpieczeństwa przez nią oferowanego. Wartownikom zależało jednak na czasie, przechadzka w górę setkami schodów nie wchodziła więc w grę. Szczęśliwie winda mimo że nie tak szybko jak życzyliby sobie tego strażnicy, to jednak bez żadnych trudności pociągnęła ich w górę, aż na sam szczyt wieży. Aparatura tam spoczywająca była w dobrym stanie. Nikogo tam nie było, co nie było dziwne. Ucieczka w ślepy zaułek jakim była wieża w obliczu niebezpieczeństwa była na tyle bezsensowną alternatywą, że nikt nie wpadł na ów „genialny” pomysł. A o wzywaniu pomocy nikt nie myślał, gdyż wieki minęłyby, zanim ktokolwiek dotarłby do tak oddalonego zaułku kosmosu, jakim była owa planetoida. Strażnicy mieli jednak swoje rozkazy, które bez względu na ich słuszność musiały zostać wykonane. Do operowania aparaturą wystarczył z powodzeniem jeden strażnik. Reszta po dokładnym przeszukaniu pomieszczenia mogła wrócić na dół, by tam udzielić pomocy potencjalnym ocalałym. Dla nich mogła liczyć się każda sekunda, toteż pozostała czwórka bezzwłocznie wróciła do windy z zamiarem skierowania jej tym razem w dół. Ta wykonywała swoje zadanie jeszcze bardziej leniwie i mozolnie niż wcześniej. Zjazd dłużył się w nieskończoność. Strażnicy mogli jednak co najwyżej czekać w zniecierpliwieniu, aż winda dostarczy ich na miejsce, gdzie paradoksalnie mogły czekać na nich rzeczy znacznie bardziej niebezpieczne niż ociągająca się winda.
Te jednak nie chciały czekać…
W pewnej chwili jeden z androidów usłyszał nad sobą cichutkie syczenie, chwilę później jego receptor węchu odebrał zapach przypominający siarkę. Zanim zdążył zareagować, jedna, jedyna kropla przeżarła się przez sufit windy, by spaść mu na nozdrza, stopić je, przepalić na wylot i kontynuować swój niszczycielski pochód, tym razem skapując na podłogę. Zraniony strażnik z impetem odskoczył w róg i przywarł do ściany z rękami zasłaniającymi jego okaleczone oblicze, a pozostali jak jeden mąż zwrócili swe spojrzenia w górę, gdzie widniała teraz dymiąca dziura. Wtedy też usłyszeli wyjątkowo ciche i ukradkowe dobiegające z dachu kroki. Obcego zdradziła najpewniej rana, z której musiała wysączyć się kropla żrącej krwi, która z kolei bardzo boleśnie odznaczyła swe piętno na nienagannym dotąd wizerunku androida. Prymitywna budowa windy mogła teraz dać się im we znaki bardziej, niż kiedykolwiek. Wystarczyło przerwać jeden z łańcuchów utrzymujących windę, by ta przestała się ociągać i ruszyła w dół w z prędkością wystarczającą, by przy zetknięciu z gruntem przerobić siebie i swych pasażerów na miazgę. Strażnicy nie byli w stanie dokładnie zlokalizować napastnika. Mogli jedynie podziurawić sufit dzierżoną przez nich bronią pulsacyjną z nadzieją, że uda im się dosięgnąć obcego i pozbawić go życia nie robiąc przy tym zbyt dużych szkód.
Na to było już jednak za późno.
W momencie, gdy strażnicy unieśli swą broń ku górze, potraktowany kwasem przez obcego łańcuch puścił, winda zachwiała się, a gdy zerwały się dwa następne, kierowana prawem ciążenia runęła, by w dole rozbić się, grzebiąc strażników w swych szczątkach. Gdyby którykolwiek z nich to przetrwał, miałby święte prawo do końca życia przeklinać skąpstwo Towarzystwa, które skłoniło je do stosowania tak przestarzałych rozwiązań jak owa nieszczęsna winda. Żaden nie dostał już szansy, by o tym pomyśleć. Obcy przyglądał się widowisku z pewnego rodzaju ubawem podobnym do tego, jaki ma dziecko wysadzające w powietrze mrowisko. Nie tkwił jednak w tym samym miejscu zbyt długo. Zaraz pognał w górę szybu w kierunku ośrodka łączności…
Na górze android dwoił się i troił, by nawiązać kontakt ze światem zewnętrznym. Główne zasilanie wydawało się tu nie docierać i choć nie było widać żadnych oznak awarii (co można by było wytłumaczyć działalnością obcych) nijak nie dało się zmusić go do działania. Pozostawało jednak zasilanie awaryjne, a te szczęściem nie odmawiało już posłuszeństwa. Wiązało się to jednak z kilkoma niedogodnościami, jak przede wszystkim… odcięcie oświetlenia w całym kompleksie. Strażnik miał nadzieję, że będzie mógł przywrócić główne zasilanie tak szybko jak to możliwe i że reszta ochrony nie ucierpi w żaden znaczący sposób przez brak światła (które, nawet gdy było włączone, było wyjątkowo skąpe, przez co spora część placówki przez całą noc była skryta w ciemności).
Po pociągnięciu wajchy najpierw czerń okryła cały kompleks, by po chwili zostać lekko rozrzedzona przez nieliczne diody emanujące czerwonawym światłem znajdujące się na pulpicie, który to dawał nadzieję na wezwanie pomocy. Strażnik bezzwłocznie zabrał się do pracy. Szybko wystukał krótki i lakoniczny komunikat, który jednak w miarę dokładnie obrazował sytuację na LV-426. Zanim go wysłał, do jego uszu dotarł potężny trzask dobiegający z szybu windy. Wartownik poderwał się natychmiast na nogi i przystawił sobie do oczu muszkę karabinu pulsacyjnego spoczywającego wcześniej na jego plecach. Androidy widziały w ciemnościach znacznie lepiej od ludzi, ale i tak ten nie zauważył nic szczególnego w pomieszczeniu, w którym się znajdował. Nie odważył się zajrzeć do szybu. Napastnik mógł już tam na niego czekać. Jednakże budowa pomieszczenia kontrolnego umożliwiała mu także przedarcie się przez liczne tutaj tunele wentylacyjne i zaatakowanie strażnika z właściwie dowolnej strony. Android wiedział o tym. Stanął plecami do okna, gdzie żaden z tuneli nie mógł mieć swego wylotu, wytężył swój słuch i zamarł w bezruchu z ręką na spuście. Jedynie jego oczy bacznie i bez ustanku przeszukiwały cały obszar, wypatrując jakiegokolwiek ruchu. Zaraz usłyszał ciężkie kroki bez wątpienia mające swe źródło w jednym z tuneli. Były szybkie i równie szybko zmieniały swe położenie. Raz dobiegały z jednego końca pokoju, by zaraz przesunąć się na drugi. Istota nie atakowała, wyglądało to, jakby chciała okrążyć swą ofiarę niczym rekin. Ale gdy istota wydająca owe dźwięki zaczęła kręcić się w kółko, w wartowniku zaczęły się wzbudzać podejrzenia. Czyżby obcy zamiast go dorwać, zamierzał jedynie… odwrócić jego uwagę? W chwili, gdy to do niego dotarło, długi, ostro zakończony ogon przebił się przez okno, by przeszyć na wylot klatkę piersiową androida. Ten zdążył jeszcze wystrzelić kilka pocisków na oślep, zanim ten sam ogon z siłą słoniowej trąby wyciągnął go na zewnątrz i cisnął w dół, gdzie strażnik roztrzaskał się o skały. W mgnieniu oka w pomieszczeniu kontrolnym jedyne, co z niego pozostało to trochę białego płynu i potłuczone szkło…
Zanim z rozbitego androida znikła ostatnia cząsteczka udawanego życia, jego oczom ukazał się ogromny, wyłaniający się z chmur statek.
Pulpit wciąż wyświetlał gotową do wysłania wiadomość. Wystarczyło jedynie nacisnąć jeden przycisk, by zawiadomić ludzkość o rozgrywającej się tu tragedii, nie było jednak nikogo, kto mógłby to zrobić…

Starsky patrzył z rozdziawionymi ustami w niebo. Była to jedyna forma podziwu, jaką mógł w tej chwili wykonać, gdyż cała reszta jego ciała była w tej chwili sparaliżowana, czy to ze strachu, czy z może z zachwytu. Był to ich błąd, gdyż ogromny obiekt rozciągający się ponad Starsky’m był zaprawdę godny podziwu. Jedyne skojarzenie jakie nasuwało się podczas oglądania go (przynajmniej jedyne skojarzenie jakie nasuwało się Starsky’emu) była olbrzymia łódź podwodna skonstruowana w jakimś nieznanym, pozaziemskim stylu. Widząc pogrzebany w skałach kadłub nie można było wyobrazić sobie, jak potężny, rozbudowany i… piękny był Derelict. Każdy jego szczegół był stworzony z poczuciem harmonii i perfekcjonizmu, którego człowiekowi w większości przypadków brakowało. Dopiero po chwili pobladły naukowiec odważył się odwrócić wzrok, by zobaczyć, że statek, którego jeszcze kilka dni temu miał okazję badać, spoczywał w ziemi, dokładnie tak samo jak te kilka dni wcześniej. Przerażającą prawdą było więc, że lewitujący (bardziej trafnego określenia po prostu nie znał ludzki język. Unosił się on nad ziemią bez pomocy jakichkolwiek widocznych silników, nie wydając z siebie nawet najcichszych dźwięków) nad nim „u-boot” przybył tutaj z gwiazd w ściśle określonym celu, być może jeszcze bardziej złowieszczym, niż panoszące się po placówce istoty. Po uświadomieniu tego sobie badacz natychmiast stanął na równe nogi, wtedy też statek zaczął przymierzać się do lądowania. Starsky naparł na wrota, pod którymi wcześniej się przeczołgiwał raz i drugi, mimo że nie zdecydował jeszcze, czy woli powitać nowo przybyłych gości, czy skończyć jako matka zastępcza dla małego obcego. Te jednak (co spowodowane było alarmem) stawiły niemożliwy do pokonania opór, przez co naukowiec mógł co najwyżej z rezygnacją trzasnąć pięścią o pokrywającą je blachę. Tymczasem Derelict lekko i z gracją opadł na grunt, wzbijając w powietrze jedynie znikome ilości pyłu. Z bliska wydawał się jeszcze większy niż gdyby spoglądać na niego z dołu, dzięki czemu dociekliwy z natury naukowiec gorączkowo zaczął wyliczać, ilu obcych ów statek mógł pomieścić. Na jednej ze ścian statku widniały trzy, idealnie okrągłe otwory. Początkowo ziała z nich ciemność. Jednakże po chwili ten sielankowy obraz został zakłócony, gdy z mroku powoli wyłonił się…
W tym momencie Starsky zamknął oczy w obawie przed roztaczającym się przed nim widokiem. Wolał zginąć w błogiej nieświadomości niż w piekielnej świadomości. Tak mu się przynajmniej wydawało do czasu, aż usłyszał znajome już mu charczenie. Ciekawość zwyciężyła, badacz uchylił najpierw jedno oko, by zaraz wytrzeszczyć oboje. Rozciągał się przed nim obraz dramatu, istota, której nawet ci, którzy widzieli szczątki jego pobratyńca, nie byli w stanie ogarnąć umysłem. Istota, która sama w sobie kiedyś mogłaby być potężnym i dumnym przedstawicielem swej rasy. Teraz niestety uniemożliwiał jej to fakt, że była niewiarygodnie wręcz okaleczona, choć na jej ciele nie było żadnych ran. Oddychała za pomocą specjalnej aparatury zainstalowanej na jej korpusie, to właśnie ona wydawała z siebie charkot słyszany przez Starsky’ego w jego snach. Jej głowa pozbawiona była receptorów nieomalże wszystkich zmysłów i pokryta była różnorakimi urządzeniami, najpewniej mającymi je zastąpić. Gigantyczny rodzaj siedziska, nad którym rozwodzili się badacze okazał się być bliższy wózkowi inwalidzkiemu niż zwyczajnemu siedzeniu. Z wyjątkiem głowy, całe ciało istoty było z nim zintegrowane za pomocą wszędobylskich spoiw wbijających się w ciało, niczym igła z nitką w sweter. Zarówno, korpus, ręce jak i nogi nie miały możliwości poruszenia się, nie potrzeba też było rentgena, by widzieć, że ta wielka maszyna sterowała też pracą narządów wewnętrznych istoty. Ruch umożliwiały tej hybrydzie dwie dziwaczne, obślizgłe rury, poruszające się jak dżdżownice, dźwigające „na swych barkach” całą konstrukcję. Stwór był kompletnie łysy i nie licząc wszystkich swych mechanicznych komponentów nagi. W jego okaleczonym wizerunku najgorsze była jednak powoli docierająca do naukowca świadomość, że straszliwa deformacja ciała tego stwora była najprawdopodobniej dziełem jego samego…
Gdy obcy uniósł swoją potężną, zawieszoną na szyi zbyt wątłej, by miała ona możliwość utrzymania takiego ciężaru głowę w stronę Starsky’ego, ten spanikował i pomknął jedyną, niezablokowaną przez Derelicta drogą. Trwało to jednak krótko, gdyż naukowiec z przerażenia po chwili biegu stracił siły, każdy jego krok był coraz cięższy, dał się mu we znaki też nieszczelnie zapięty kombinezon, a gdy do płuc przedostały się składniki tamtejszej atmosfery, Starsky zachwiał się i padł nieprzytomny.
Wszelka krytyka mile widziana.


Ostatnio zmieniony przez Alien Writter dnia 2007-05-06 12:03:00, w całości zmieniany 3 razy
2007-04-13 20:45:56
Zobacz profil autora Wyślij prywatną wiadomość Odpowiedz z cytatem
mares
Hitman



First Lieutenant
Dołączył: 2003-01-07
Posty: 488



albo strasznie ciężko się to czyta, albo jeszcze po wczorajszej/dzisiejszej libacji strasznie jeszcze jestem nabzdryngolony Laughing
2007-04-14 08:49:13
Zobacz profil autora Wyślij prywatną wiadomość Odpowiedz z cytatem
Alien Writter
I create Alien universe



Private
Dołączył: 2007-04-13
Posty: 14



Szkoda, że zainteresowanie właściwie zerowe. Ale skoro napisałem więcej, to właściwie czemu miałbym tego tu nie wrzucić?
Tu Ned Reily. Powiem krótko i po żołniersko- jest źle. Krótki spacer po kompleksie nie pozostawia co do tego żadnych wątpliwości. To co miałem okazję widzieć na monitorach ogarnęło całą placówkę. Na dodatek wyłączono oświetlenie. Nie wiem, czy to te bestie są aż tak cwane, czy to ktoś znów popisał się głupotą, jeszcze bardziej ułatwiając im polowanie. Tak czy owak jedynym źródłem światła jaki mi pozostała jest jedna marna latarka ledwo umożliwiająca mi poruszanie się bez zderzania się ze ścianami. Do wschodu gwiazdy wciąż jeszcze daleko, przez co nawet pomimo paranoicznego oglądania się za siebie i trzymania broni w pogotowiu jestem skazany na niełaskę tych stworzeń. Jakby tego było mało chyba nabawiłem się jakieś cholernej klaustrofobii, bo mam problemy z oddechem. Co tu dużo mówić, jestem bezradny jak niemowlę i chyba tylko cud mógłby mnie ocalić od pewnej śmierci. Nie liczę jednak na cuda. Właściwie to nawet nie wierzyłem nigdy w Boga, chyba zaczynam tego żałować. Żal mi serce ściska, gdy widzę na własne oczy, ile ofiar pociągnęła za sobą moja lekkomyślność. Ale gdy myślę teraz o tym jak wtedy gapiłem się w ekrany jak dureń, to wydaje mi się, że chciałem nacisnąć ten przycisk, ale nie mogłem. Jakby mój umysł był w stanie śpiączki i dopiero silny bodziec mnie z tego wyciągnął. Sam już nie wiem, co o tym myśleć, ale nie ma już to znaczenia, nie teraz. Miałem nadzieję, że uda mi się wezwać pomoc z wieży kontrolnej. Nadzieja okazała się niestety matką głupich, gdy zobaczyłem żałosne szczątki windy do niej prowadzącej wymieszane z pokrytymi białą mazią, poszatkowanymi ciałami strażników. Biedne roboty musiały spaść z co najmniej kilku pięter. Nie chciałem się nawet domyślać, jaki obraz zastałbym po wdrapaniu się na górę. Jestem jednak pewny, że wszystko zostało doszczętnie rozwalone przez obcych. Ci dranie musieli być na tyle sprytni, że odcięli łańcuchy utrzymujące windę, gdy strażnicy byli w środku. A złożyłem nawet kilka skarg do Towarzystwa na awaryjność tej maszynerii. Ale kto by tam słuchał starego Neda.
Nie mogę się jednak nad sobą użalać, jestem teraz w drodze do zbrojowni. Mam nadzieję, że znajdę tam coś bardziej przydatnego niż moja strzelba. Mam nadzieję, że uda mi się w ogóle tam dojść…
Skończoną notatkę oficer bezceremonialnie cisnął na podłogę pod sobą. W sumie niewiele mu zależało na tym, czy ktoś to przeczyta czy nie. Bardziej mu zależało na tym, by zwierzyć się komuś ze swych myśli. Ideałem pod tym względem była jego żona. Ta jednak spoczywała na cmentarzu kilkadziesiąt lat świetlnych stąd. Został mu więc jedynie papier. Leżąca kartka zwróciła jednak czyjąś uwagę. Był to obcy od jakiegoś czasu obserwujący Reily’ego. Zaatakowałby go już dawno, ale osobnik, którego śledził był bardzo zdesperowany i mimo całej swej potęgi śliniący się stwór obawiał się jego nabitej strzelby. Zamiast otwartego ataku wolał więc oczekiwać skryty w mroku na odpowiedni moment. Karteczka wzbudziła jego zainteresowanie, obcy dokładnie ją obejrzał i obwąchał. Jej zapach należał do ofiary. Człowiek wydzielał odór na tyle mocny, że nie miał on szans skryć się przed myśliwym, a obcy mógł pozostawać na dystans bez obaw o zgubienie go…
Wędrówka do zbrojowni odbyła się szczęśliwie bez niespodzianek. Oferowała ona bogactwo broni i amunicji, choć na długich półkach brak było bardziej morderczych zabawek, tak przydatnych w sytuacji kryzysowej jak miotacz ognia czy ciężki karabin maszynowy. Zamiast tego nadmiar był kompletnie nieprzydatnych pistoletów, niewygodnych karabinów pulsacyjnych i strzelb, które starą broń oficera przewyższały jedynie pod względem bajeranckiej obudowy. Co lepsze spluwy musiały zostać dawno zabrane w większości przypadków przez ludzi nie potrafiących się nawet nimi posługiwać, przez co jak domniemywał Ned przyczyniły się one w wielu przypadkach do ich śmierci. Koniec końców, oficer zabrał jedynie parę granatów, wtedy też zauważył, że wyżej wymienionych jest bardzo niewiele, amunicja zaś całkiem z półek znikła, mimo że ostatnim razem, gdy tu zaglądał, były jej tutaj całe tony. Widząc to, Reily postanowił przeszukać dokładniej spore pomieszczenie zbrojowni. W końcu nieprawdopodobne było, by cała amunicja po prostu zniknęła. Cała sytuacja znalazła szybko swe wyjaśnienie, gdy okazało się, że zbrojownia kryję sporą niespodziankę- ocalałego.
Po białym uniformie można było rozpoznać w nim jednego z naukowców. Był niski i łysy, za to z pokaźnym wąsem. Siedział dygoczący, skulony w rogu, gapiąc się na oficera i trzymając w ręku niewielki przedmiot skryty za jego przywartymi do korpusu, pokaźnymi dłońmi. Obok niego leżała ogromna kupa amunicji, granatów i materiałów wybuchowych ułożona w wysoki stos. Po chwili naukowiec wrzasnął szaleńczo:
- Odejdź, zostaw mnie w spokoju, jeśli ci życie miłe!
- Spokojnie, spokojnie. Nazywam się Ned Reily, jestem oficerem ochrony, jestem tutaj, by ci pomóc.
- Gówno prawda! Nie jesteś nikim innym, jak tylko zwykłym sługusem Towarzystwa!
- Ty też nim jesteś, ale co to ma do rzeczy?
- To, że to wszystko wasza sprawka! Dobrze wiesz, o czym mówię. Nie pozwolę wam na to. Wysadzę całe to pieprzone miejsce w powietrze!
Wtedy Ned zauważył, że przedmiotem ściskanym kurczowo w ręku ocalałego był granat.
- Oszalałeś? O czym ty w ogóle mówisz? Jeśli wysadzisz placówkę, zabijesz siebie, mnie i wszystkich innych ocalałych.
- Ważne, że wysadzę też te bestie, które na nas sprowadziliście. Wiesz, czym one są? Byłem wśród przeprowadzających sekcję jednego z nich. Wierz mi, te stworzenia nie miały prawa istnieć. One nie zostały stworzone przez naturę. To nie są nawet drapieżcy, ale wirusy, pasożyty. A to, co się tutaj dzieje, to epidemia. Epidemię trzeba stłumić w zarodku, dlatego wszyscy muszą zginąć i to ja, jako człowiek nauki muszę się tym zająć. Nie pozwolę, by korporacja dostała to, czego chce! A więc sayonara skur…syny!
Naukowiec chwycił za zawleczkę. Jego mięśnie napięły się w celu oddzielenia jej od ładunku. Granat wypadł jednak z jego ręki, gdy wiązka śrutu wbiła się mu w brzuch. Z ust badacza pociekła krew, by spłynąć czerwoną smugą po jego nieskazitelnie dotąd białym stroju,. On zaś zgiął się w pół i padł, wydając z siebie ostatni przedśmiertny jęk. Oficer w tym czasie stał jak wryty z dymiącą strzelbą w ręku. Zastrzelił go. Tego, którego przysięgał się bronić, za którego jak sądził, gotów był oddać życie. Okazał się być zwykłym tchórzem próbującym okłamać samego siebie, dbającym tylko o własny tyłek. Niegodny był miana oficera, niegodny był w ogóle wciąż oszczędzanego mu życia. Dym ulatujący z lufy jego broni wydawał się do niego sarkastycznie uśmiechać. Ned rzucił strzelbę gdzieś w kąt, padł ciężko na podłogę i zaniósł się płaczem jak dziecko, chowając poprzecinaną zmarszczkami twarz w dłoniach. To był właśnie moment, którego oczekiwał obcy…

Starsky uchylił wreszcie zlepione ropą oczy. Przebudzenie było dla niego szokiem. Do jego płuc wciąż docierały niebezpieczne składniki tamtejszej atmosfery powodując mdłości i zawroty głowy. Dopiął w pośpiechu kombinezon, ale nie uchroniło go to od zwymiotowania prosto na szybę swego hełmu. Czuł się jak wrak. Zgniły odór wymiocin dobiegał z wielką siłą do jego nozdrzy, napełniając go wstrętem. Zapragnął natychmiast zrzucić z siebie ciążący mu uniform, wtedy zauważył, że wrota odgradzające go od hangaru są otwarte, alarm ucichł, a po statku i jego pasażerze nie pozostał nawet ślad. Czym prędzej wszedł do środka zataczając się do środka, zamknął wrota i zdjął niedbale ociekający jego produktami żołądkowymi kask, by następnie wygramolić się z kombinezonu. Dochodził przez chwilę do siebie, powoli wdychał wolne od wyjątkowo niezdrowych pierwiastków powietrze. Wreszcie po chwili stanął twardo na nogach i ruszył w głąb placówki. Wolny od ogarniającego go wcześniej zwierzęcego strachu i błądzenia niczym we mgle. Miał swoją misję…
Podążał tropem przykutego do wózka kosmity. Wiedział, gdzie ten zdąża, mimo że obcy znajdował się daleko poza granicami jego wzroku. Był przez niego w jakiś sposób prowadzony. Szedł pewnie nawet pomimo mrocznych kształtów umykających przed jego wzrokiem. Nie bał się ich, wiedział, że nic mu nie zrobią, a one nie ścigały go ani nie tropiły, ale czuwały. Starsky wraz z olbrzymim przybyszem kierowali się do pomieszczenia rekreacyjnego. Tam miało się dopełnić ich przeznaczenie, miało mieć miejsce zdarzenie, które w ogromnym stopniu wpłynie na całą historię ich ras.

Ok. 1000 lat wcześniej…
Dwa gargantuiczne statki należące do dwojga Braci płynęły bezszelestnie przez bezmiar galaktyki (jak z resztą wszystko inne płynące przez bezmiar galaktyki). Do kierowania nimi nie trzeba było zgrai pilotów ani supertechnologii trzymającej non-stop pieczę nad wszystkimi ich mechanizmami. Wystarczyła jedynie potęga umysłu ich pilotów połączona z doskonałym zmysłem nawigacji tychże. Jednakże owa potęga umysłu nie służyła Braciom jedynie do kierowania swymi pojazdami, ale do wcielenia w życie projektu jakim zajmowali się już od setek lat: stworzenia nowej rasy. Podróżując przez kosmos natknęli się na całkiem interesujący gatunek istot żywych, których anatomia niestety po bliższym zapoznaniu okazała się znacznie odbiegać od wyobrażonych sobie przez Braci ideałów. Tutaj wkraczały więc niesamowite zdolności podróżników umożliwiające im bardzo daleką ingerencję w ciała owych istot zarówno od zewnątrz jak i od wewnątrz, bez poruszenia nawet palcem, co połączywszy z bezgranicznym perfekcjonizmem i oddaniem sprawie, czyniło z nich chirurgów doskonałych. Był jednak pewien problem. Otóż wizerunek gatunku idealnego znacznie różnił się u obuch Braci. Pierwszy Brat cenił ponad wszystko inteligencję. Chciał skonstruować istoty wrażliwe, o wysublimowanym poczuciu estetyki, wysokim poziomie kultury i delikatnych wnętrzach. Chciał, by jego rasa podbiła galaktykę i by pod ich rządami galaktyka była lepszym miejscem. Zamysł brata drugiego był zdecydowanie inny. Nie brał pod uwagi inteligencji, przynajmniej w takim znaczeniu, o jakim myślał Brat Pierwszy. Większy priorytet miał dla niego instynkt. Instynkt przetrwania. Uważał, że inteligencja prowadzi nieodmiennie do upadku, i to nie tylko rasy inteligentnej, ale i wszystkich gatunków mających nieszczęście stanąć im na drodze. Miał zamiar stworzyć rasę dążącą nie tyle do podporządkowania sobie wszechświata, ale do uniemożliwienia tego jakiejkolwiek rasie inteligentnej. Z daru instynktu wycisnął wszystkie soki, dając swym „dzieciom” możliwość podejmowania działań niebanalnych, wymagających pewnego rodzaju pomyślunku, czy nawet skoordynowanych z innymi osobnikami. Nie wyszedł jednak poza ramy instynktu, na zawsze zamykając im drogę do utworzenia jakiejkolwiek społeczności. Oczywiście na tym nie poprzestawał, swym wytworom dał ostre jak szpilka zmysły, zdolność przystosowania się do prawie każdych warunków, wiele przydatnych w wypadku starcia z wrogami atrybutów (jak chociażby płynący w ich żyłach żrący nieomal wszystko oprócz nich kwas, czy wewnętrzna szczęka o sile zdolnej przełamać kość), a także najbardziej odpowiedni jego zdaniem sposób odżywiania jakim było pasożytnictwo. Nie ograniczał się przy tym podczas budowania ich ciał do elementów organicznych, niedoskonałości swych „dzieci” niejednokrotnie uzupełniał częściami mechanicznymi, które wkomponowywał z taką dokładnością, że w efekcie końcowym nie sposób było ich rozróżnić. Jego prace szybko i z powodzeniem posuwały się do przodu, a jedynymi wadami jego pracy jakie Brat drugi był w stanie dostrzec był długi, skomplikowany i nie do końca dopracowany proces dorastania, który bez pomocy osobników dorosłych mógł doprowadzić do śmierci większości młodych osobników. Tym Brat zamierzał się zająć jak najszybciej, podobnie z resztą jak drugim problemem, niedopatrzeniem które napawało go wstydem, przez co zataił je przed Bratem pierwszym. Brat pierwszy jednak i tak nie był zachwycony. Uważał, że jeżeli oba wykreowane przez nich gatunki będą musiały egzystować koło siebie, w tym samym środowisku, jeden z nich będzie musiał wyginąć. Potępiał też zamysł Brata o stworzeniu rasy bliższej bezmyślnym maszynom do zabijania, niż istotom nastawionym pokojowo i zdolnym do współistnienia z innymi gatunkami i sądził, że nie powinny one dostąpić zaszczytu noszenia ich dziedzictwa . Głównym powodem gniewu pierwszego była jednak zwykła zazdrość, która ogarniała go za każdym razem, gdy spoglądał na równe rzędy spowitych polem ochronnym, organicznych pojemników skrywających w swym wnętrzu najmłodszą formę stworzonego przez jego kompana gatunku i uświadamiał sobie jak bardzo posunął się on w swych badaniach do przodu w porównaniu do niego (co miało miejsce w sporej części za sprawą faktu, że skonstruowanie rasy o wrodzonej miłości do sztuki, z poczuciem smaku i piękna przypominało walkę z wiatrakami w wykonaniu Don Kichote’a, do tego Brat pierwszy za wszelką cenę starał się, by jego wytwory były inteligentniejsze od jego samego) . Były one już prawie na ukończeniu i pierwszy bał się, że wkrótce może być za późno na zatrzymanie prac Brata. Skierował się więc do swego towarzysza z prośbą o odrzucenie swych dotychczasowych osiągnięć, potraktowanie ich jako testu sprawdzającego granice jego możliwości i połączenie z nim sił, by razem jak przystało na Braci zabrać się za projekt łączący ich marzenia i wykorzystujący pełnię ich doświadczeń: wykreowanie jednej rasy naprawdę zasługującej na tytuł władcy światów.
Mimo że ambitna i wręcz utopijna (czy może właśnie dlatego?) idea Brata pierwszego została wyśmiana przez jego kompana, a twórca projektu został nazwany słabeuszem, który nie chce pogodzić się z własną klęską, tylko wyciąga naiwnie rękę o pomoc. Po tym jak to usłyszał, pierwszy uzmysłowił sobie, że jego idea została pogrzebana na zawsze, a jakakolwiek próba jej odkopania będzie tylko stratą czasu. Nie zrezygnował jednak z prób przekonania Brata o konieczności unieszkodliwienia zrodzonych w czeluściach jego statku organizmów. Jego głównym argumentem było stwierdzenie, że ta rasa dokumentnie obróci w perzynę każde środowisko, w jakim się znajdzie, skazując na zagładę najpierw je, a następnie swoją własną populację. Było to rozsądne i Brat drugi o tym wiedział. Pozostawał mimo to głuchy na rozpaczliwe lamenty pierwszego, zbywając go przy pierwszej lepszej okazji. Był zaślepiony perspektywą zasiedlenia planet swymi „dziećmi” i uczynienia ich gatunkiem dominującym. Kochał je, (a trzeba wam wiedzieć, że od dawna nie obdarzył niczego jakimkolwiek uczuciem) i był gotowy poświecić dla nich wszystko. Do czasu… Do czasu aż po wielu godzinach desperackich prób zatrzymania morderczego procesu rozkładania się tkanek u dorosłych osobników (to był właśnie ten problem, o którym Brat drugi nie chciał mówić) na jego oczach jedna z istot, które stworzył, za których los był odpowiedzialny… rozłożył się do cna na jego oczach, na jego dłoniach. Wtedy właśnie zmienił swoje zdanie i przychylnym okiem spojrzał na co i rusz wykrzykującego swoje opinie, żałosnego dla niego dotąd Brata pierwszego. W jednej rzeczy zgadzali się, co do joty- mimo że mieli prawo tworzenia, z całą pewnością nie mieli prawa zabierania życia, nie mogli więc po prostu zniszczyć wszystkich przedstawicieli tej rasy, jakkolwiek mordercza by była. Brat pierwszy z radością zobowiązał się więc zabrać wszystkie wyhodowane dotąd przez drugiego osobniki gdzieś, gdzie nie będą mogły wyrządzić krzywdy żadnym innym organizmom żywym. Przejął więc stery statku należącego do jego towarzysza, by znaleźć jakąś niewielką planetkę na krańcu kosmosu, tam pozostawić jego śmiercionośny ładunek i powrócić do Brata drugiego, który przez ten czas miał oczekiwać w będącym własnością kompana wehikule. Pierwszy był bardzo podekscytowany nieoczekiwaną zgodą Brata. Miał wielkie nadzieje związane z ich wspólną przyszłością. Liczył nawet, że jednak będzie miało sens wygrzebani dawno porzuconego projekt. Nie przewidział jednak jednego. Nie przewidział, że drugi przygotował dla niego niespodziankę: owalny, przypominający wazę przedmiot oddzielony od reszty i spoczywający w zaciemnionym kącie, z którego po jakimś czasie wysunął się niewielki, pająkowaty kształt, który bezszelestnie pomknął w stronę pilota, by skoczyć mu na twarz i wbić wystającą ze swego środka rurkę w jeden z otworów w jego czaszce, natychmiast pozbawiając go przy tym przytomności oraz wstrzykując mu embrion…
2007-04-24 09:40:50
Zobacz profil autora Wyślij prywatną wiadomość Odpowiedz z cytatem
MIKET
The Great Cornhollio!



Lieutenant Colonel
Dołączył: 2003-10-08
Posty: 1412



Ok, przebrnalem przez calosc. Generalnie przypomina mi to jak sam kiedys zabralem sie za pisanie - tyle ze tamto to bylo akurat fantasy - ale ogolnie bylo tak ze na poczatku pisalem co mi przyszlo do glowy, byle duzo, byle jak najwiecej stron by po jakim czasie wrocic do tego co napisalem i usunac polowe tekstu i zastapic go czym logicznym i ciekawszym ergo lepszym.

Ale do konkretow:
- Podobal mi sie pomysl w jednym miejscu gdy Starsky obudzil sie i nic nie slyszal i jego uczucie osamotnienia na stacji. Wg. mnie mogles sie tego trzymac i dluzej pociagnac, jeszcze zanim zobaczyl Obcego. Ciekawie to sie zapowiadalo. Pozatym osobiscie wole jak jest wiecej dialogow bo ciekawiej mi sie to czyta ale to juz kwestia gustu. Jedni wola takiego wiedzmina a inni wladce pierscieni z multum opisow Very Happy

Tylko pare uwag...
- zwracaj uwage na szczegoly i badz konsekwenty - ot naprzyklad jak z tą strzelba oficera - w koncu pod lozkiem czy w szafie? Albo czy to byla mala stacja z paroma osobami na niej czy jednak wielka wybudowana baza? Wink Wiem ze to pierdółki ktore mozna zmienic w ciagu 5sek. ale jak sie czyta cos i 2 zdania dalej jest cos co juz to wyklucza to sie troche czytelnik frustruje i wraca sie z tekstem by sprawdzic czy wczesniej zle nie przeczytal Very Happy
- Jak Mares powiedzial - ciezko sie to czyta. Ale jest ku temu powod ktoremu tez mozna zaradzic - akapity. Stosuj je. Co prawda zastosowales tu podzialy na "rozdzialy" co pomaga ale generalnie jak jest dluzszy tekst i widzi sie cala strone zapisana od A do Z to raz ze sie troche oczy mecza i czasami mozna sie zgubic, a dwa ze nie ma jako-takich "punktow kontrolnych" przy ktoryc moznaby sie na chwile zatrzymac.
- i tu juz moze sie nadmiernie czepiam ale nie stosowalbym zwiazkow frazeologicznych typu "obiecia Morfeusza" czy nawiazania do Don Kichote'a - czytelnik wie o co chodzi jak nawiazaesz ale jakos nie pasuje to do klimatu opuszczonej czy raczej wybitej stacji badawczej Rolling Eyes



Pozatym to bardzo fajnie ze ktos w koncu trafil na to forum i zamiast zakladac bezsensowne tematy dał cos od siebie co mozna przecztac i ocenic. Za to masz u mnie gratulki!

Alien Writter napisał:
Szkoda, że zainteresowanie właściwie zerowe.

To wlasnie skutek tego ze tak wiele dales za jednym razem i w zwartym klocku Very Happy Jakbys dal po 1-2 rozdzialach dziennnie to kazdy by sobie w 10 minut na przerwie w pracy przeczytal Very Happy
____________________________________
MU-TH-UR 6000
2007-05-03 23:55:54
Zobacz profil autora Wyślij prywatną wiadomość 6890012 Odpowiedz z cytatem
Alien Writter
I create Alien universe



Private
Dołączył: 2007-04-13
Posty: 14



MIKET napisał:

Ale do konkretow:
- Podobal mi sie pomysl w jednym miejscu gdy Starsky obudzil sie i nic nie slyszal i jego uczucie osamotnienia na stacji. Wg. mnie mogles sie tego trzymac i dluzej pociagnac, jeszcze zanim zobaczyl Obcego. Ciekawie to sie zapowiadalo.

Troszkę go wydłużyłem, w sumie wolę suspens i grozę niż jatkę.
Cytat:
Pozatym osobiscie wole jak jest wiecej dialogow bo ciekawiej mi sie to czyta ale to juz kwestia gustu. Jedni wola takiego wiedzmina a inni wladce pierscieni z multum opisow Very Happy

Taki był po prostu mój zamysł- samotni bohaterowie mieli być jedynie świadkami rozgrywającej się na przestrzeni tysięcy lat historii. Przyznaję, że mogłem ich jednak dać więcej na początku.

Cytat:
Tylko pare uwag...
- zwracaj uwage na szczegoly i badz konsekwenty - ot naprzyklad jak z tą strzelba oficera - w koncu pod lozkiem czy w szafie? Albo czy to byla mala stacja z paroma osobami na niej czy jednak wielka wybudowana baza? Wink Wiem ze to pierdółki ktore mozna zmienic w ciagu 5sek. ale jak sie czyta cos i 2 zdania dalej jest cos co juz to wyklucza to sie troche czytelnik frustruje i wraca sie z tekstem by sprawdzic czy wczesniej zle nie przeczytal Very Happy

Biję się w pierś. Mój błąd, widocznie za słabo przykładałem się do korekty.
Cytat:
- Jak Mares powiedzial - ciezko sie to czyta. Ale jest ku temu powod ktoremu tez mozna zaradzic - akapity. Stosuj je. Co prawda zastosowales tu podzialy na "rozdzialy" co pomaga ale generalnie jak jest dluzszy tekst i widzi sie cala strone zapisana od A do Z to raz ze sie troche oczy mecza i czasami mozna sie zgubic, a dwa ze nie ma jako-takich "punktow kontrolnych" przy ktoryc moznaby sie na chwile zatrzymac.

Zastosuję się. Kolejne części będą już z akapitami (jak będę miał chwilkę, to i zedytuję resztę, choc pewnie zaraz bym się zabrał za poprawki.
Cytat:
- i tu juz moze sie nadmiernie czepiam ale nie stosowalbym zwiazkow frazeologicznych typu "obiecia Morfeusza" czy nawiazania do Don Kichote'a - czytelnik wie o co chodzi jak nawiazaesz ale jakos nie pasuje to do klimatu opuszczonej czy raczej wybitej stacji badawczej Rolling Eyes

Czy ja wiem? Gdyby były te nawiązania w momentach, gdy obcy rozrywają ludzi na strzępy, to miałbyś rację, ale kiedy nie mam akurat zbyt interesującej treści do dyspozycji, to staram się nadrabiać formą.
Cytat:

To wlasnie skutek tego ze tak wiele dales za jednym razem i w zwartym klocku Very Happy Jakbys dal po 1-2 rozdzialach dziennnie to kazdy by sobie w 10 minut na przerwie w pracy przeczytal Very Happy

Problem w tym, że gdy znalazłem wasze forum, miałem to już napisane. Takto dawałbym w częściach w miarę postępu prac.
A tak w ogóle właśnie napisałem cześć kolejną. Już z akapitami Wink
Obcy gładko odczepił się od sufitu i miękko opadł na cztery łapy. Zmierzył wzrokiem swoją ofiarę, a następnie pognał w stronę Reily’ego, gotowy do skoku. Wtedy został też przez niego zauważony, ale nie miało to już znaczenia. Oficera od jego broni dzieliło kilka długich metrów, a obcy był od niego dużo, dużo szybszy.
Na widok przybysza rozpacz Neda zamieniła się w zgrozę, rzucił się w kierunku swej strzelby, zaraz jednak poczuł wbijający się pazurami w jego plecy ciężar, stracił równowagę i runął na jeden z pustych regałów, zwalając go na ziemię. Reily zdołał się jeszcze odwrócić i spojrzeć prosto w rozpostartą szczękę oponenta, zanim ten przygniatając go całą swą masą unieruchomił go na dobre. Ciało obcego było wilgotne, czy raczej oślizgłe, a z jego paszczy na twarz oficera obficie skapywała cuchnąca ciecz, co było tym bardziej obrzydliwe, gdy miało się świadomość, czym naprawdę owa ciecz była . Z otwartego pyska zaczęła też wysuwać się druga, mniejsza szczęka umieszczona na czymś, co przypominało sztywny, kostny język. Była wycelowana między oczy Reily’ego i mknęła do celu szybko i nieubłaganie.
Wtedy, w decydujących sekundach życia, dla Neda czas zwolnił swój bieg. Śmiercionośny pocałunek zmierzał teraz w jego stronę nieporównywalnie wolniej, oficer jednak zrozumiał, że jeżeli dotrze do celu, to bez żadnych wątpliwości zmiażdży mu czaszkę. Szarpnął swą prawą rękę najmocniej jak potrafił, uwalniając ją na chwilę z żelaznego uścisku kościstego łapska obcego. Pooraną pazurami dłonią chwycił za zakończony rzędami zębów język, w momencie, gdy jedynie milimetry dzieliły go od jego twarzy i pociągnął z całą desperacją, wyrywając go z posad.
Z pyska obcego trysnęła krew, czas przywrócił swój normalny bieg, zaś sam obcy odskoczył od oficera, aż zderzył się z przeciwległą ścianą. Przez chwilę walił głową, gdzie popadnie, próbując uśmierzyć w ten sposób swój ból, dławiąc się przy tym własną krwią, a następnie pobiegł jak oszalały, by po przebyciu kilku korytarzy paść i sczeznąć, zwijając się w agonii. Reily leżał przez moment, wycierając twarz rękawem, trzymał jeszcze przez dobrą chwilę zastygłą w bezruchu szczękę zanim nie zorientował, że wciąż ją ściska i nie wyrzucił jej z dreszczem obrzydzenia. Następnie ociągając się stanął na nogach, a gdy upewnił się, że obcy już nie wróci, wyciągnął z kieszeni swój pamiętnik i zapisał ostatnią notatkę:
„Tu Ned Reily. Oświadczam, że nie mam zamiaru więcej uganiać się po tym miejscu w poszukiwaniu ocalałych. Nie mam zamiaru sprowadzać tu pomocy ani w jakikolwiek sposób nadstawiać karku. A najbardziej nie mam zamiaru świecić za to oczami. Ten człowiek, którego spotkałem, by go później zabić, mówiąc, że to Towarzystwo za tym stoi miał rację. Zapewne to właśnie ono odpowiada za sprowadzenie tutaj tego statku, którego nie mogliśmy namierzyć. Musiał w nocy zabrać stąd największe szychy, bo korporacja postanowiła urządzić sobie tutaj poligon doświadczalny. Później odłączyli zasilanie i w jakiś sposób (pewnie sprawka androidów) wypuścili te pieprzone kreatury, by przyglądac się ze swych ciepłych siedzeń, jak zżerają nas po kolei. Wszystko było zaplanowane i zapięte na ostatni guzik. W końcu sami nie ukrywali, że chcą użyć tych istot jako broni biologicznej. Widocznie bardzo im się z tym spieszyło. Tak czy siak mam takie samo prawo do życia jak ktokolwiek, kto siedzi w tym gównie razem ze mną. Nie wiem, czy jest jakikolwiek sposób na wydostanie się stąd (pewnie Towarzystwo zadbało o to, by nie zostawić nam żadnej szansy), ale jeżeli jest, to wykorzystam go, nie oglądając się za siebie. Przepraszam bardzo, radźcie sobie beze mnie, ja umywam ręce. Właściwie to niby dlaczego miałbym poświęcać się dla tej bandy jajogłowych? Wiedzieli, nad czym pracują i czym to grozi. Jeżeli nie mieli klapek na oczach, to musieli też wiedzieć, że Towarzystwo to banda zimnych drani, dla których życie ludzkie jest warte mniej niż splunięcie. Ja już swoje przeszedłem. Mogę jedynie zapewnić, że jeżeli uda mi się stąd wydostać, to dopilnuję, żeby korporacja zapłaciła za swoje szachrajstwa. Na pomoc jednak nie liczcie…”
Podobnie jak reszta jego notatek i ta poszybowała bez celu po tym, jak oficer postawił na niej ostatni wielokropek. Gdy to zrobił, zabrał strzelbę i przyglądając się swemu odbiciu w jej połyskującej obudowie uświadomił sobie, jak bardzo okaleczyło go te kilka kropel kwasu, które upadły mu na twarz po tym, jak wyrwał obcemu nadprogramową szczękę…

Gdy Starsky dotarł do Pokoju Rekreacyjnego, główne zasilanie jakimś cudem zostało przywrócone. Pomieszczenie było teraz skąpane w wesołych barwach, świergot ptaków działał kojąco na jego skołatany umysł, a trójwymiarowy obraz lasu zachęcał do zatrzymania się choćby na chwilę, odetchnięcia pełną piersią i upajania się widokiem, bez myślenia o piętrzących się przed sobą trudnościach. Była to zaiste piękna iluzja i docenił to nawet gigantyczny obcy, który czekał tu już na naukowca.
Starsky zbliżył się powoli, acz bez lęku. Mieli misję do wykonania. Obcy po tysiącu lat oczekiwania miał wreszcie wypuścić ze swej piersi swoje najukochańsze, najbardziej doskonałe dziecko. Naukowiec zaś miał być jego namiestnikiem, miał za zadanie rozprzestrzenić po wszechświecie przedstawicieli rasy idealnej. Akceptował tę rolę i rozumiał potrzebę jej zaistnienia. Podczas śpiączki, w sennych marzeniach wyjaśniono mu wiele rzeczy, które dopiero teraz miał szansę zrozumieć. Przede wszystkim fakt, że w jego rękach spoczywać będzie od tego momentu los rasy obcych oraz… jego własnej. Tylko od niego będzie zależeć, czy nowy gatunek przetrwa próbę czasu i zajmie należne mu w galaktyce miejsce.
Nadchodził czas naturalnej selekcji. Jak nikt inny wiedział, że jego własna rasa nie zdała egzaminu i jeśli nie zostanie zastąpiona, będzie w stanie wyrządzić jeszcze wiele zła przed własnym unicestwieniem, a gatunek, do którego przynależał osobnik spoczywający w uśpieniu w klatce piersiowej kosmity był właśnie tym, który miał na zawsze uwolnić zieloną planetę, spod ich władzy.
Pomieszczenie zostało skąpane w sztucznych promieniach słonecznych z lubością padających na twarze człowieka i kosmity. Ptasi świergot nasilił się, by następnie nadać sobie podniosłego, chóralnego brzmienia Starsky stanął najpierw wyprostowany, następnie pochylił głowę i skrzyżował ręce na piersi. Kosmita wziął ostatni głęboki wdech i pogrążył się w ogarniającej go radości. Przygotowywał się na ten moment przez długi czas, od wieków dążył do tego, by poczuć, jak wysłany przez niego impuls rozbudza czekający w bezruchu organizm.
Obcy wreszcie został uwolniony z oplatających go przez wieki okowów i przebudził się na dobre. Był głodny i zdesperowany, by wydostać się z ciała swego żywiciela , a na jego drodze do wolności stało podpięte pod plątaninę przewodów serce, kilkanaście żył i tętnic oraz ostatecznie zbiegające się w mostku, potężne żebra. Serce było łakomym kąskiem dla młodego pasożyta. Jednym kłapnięciem szczęk oderwał je od przewodów, a następnie rozszarpał na strzępy, wywijając wciąż jeszcze przez chwilę bijącym organem na wszystkie strony. Zębami utorował sobie drogę pomiędzy pompującymi galony purpurowej ciecz żyłami niczym traper tnący maczetą zarośla, mostek zaś przegryzł, otwierając tym samym klatkę piersiową, która uwolniła go wraz z większością organów wewnętrznych, które malowniczo wypłynęły na wierzch, by rozbryzgać się o podłogę zupełnie jak z zarżniętej świni…

Ok. 1000 lat wcześniej…
Brat pierwszy wreszcie się przebudził. Leżący obok niego na podłodze obumarły, pająkowaty stwór nie pozostawiał żadnych wątpliwości co do sytuacji, w jakiej się znalazł. Dotarła do niego gorzka prawda: został zdradzony przez własnego brata. Porzucił go, zostawiając mu jedynie śmiercionośne, niezbywalne piętno. Usunięcie go nawet z niewiarygodnymi zdolnościami Brata pierwszego było niemożliwe. Obcy organizm trwale zespolił się z jego własnym, toteż naruszenie go było jednoznaczne ze skazaniem organów na trwałe uszkodzenie.
Poszukiwanie drugiego Brata poprzez bezkresny kosmos byłoby stratą czasu, a w dodatku po tym, co ten mu z premedytacją uczynił, samo nazywanie go Bratem było sporym nadużyciem, a spotkanie z nim nie miało już żadnego sensu. Rozpacz Pierwszego była nieomalże nieograniczona. Został zmanipulowany i potraktowany jak zwykły śmieć przez jedyną pozostałą mu istotę, której-zdawało mu się-mógł zaufać.
Teraz brnął przez kosmiczną, najbardziej jak dotąd cichą i mroczną pustkę niczym przez Niebyt, z potworem czekającym na moment, w którym bez litości rozerwie go od środka, potworem bezdusznym i obcym, kierowanym jedynie ślepym instynktem przetrwania. Zamysł Brata drugiego był w oczach pierwszego teraz, gdy stał się ofiarą jego wytworów jeszcze bardziej przerażający niż kiedykolwiek.
Zostało mu już tylko jedno: skierować swój statek w jedno z niezliczenie wielu miejsc pozbawionych życia w nadziei, że jego zabójczy ładunek pozostanie tam w uśpieniu na zawsze. Pierwszy uruchomił jeszcze sygnał ostrzegawczy, by przestrzec potencjalnych, zdolnych do podróży międzygwiezdnych ciekawskich i ruszył w stronę samotnej planetoidy orbitującej wokół niewielkiej gwiazdy. Teraz mógł już tylko czekać na nieuniknioną i bardzo bolesną śmierć.
W tym czasie Brat drugi wciąż jeszcze trwał w półśnie, spoczywający na swej zmechanizowanej karocy, z sześcionogim organizmem na twarzy wbijającym mu wijącą się rurkę w jeden z otworów jego czaszce. Dopiero kilka godzin później obudził się, jednak jego reakcja była skrajnie różna od Brata pierwszego.
Był podobnie szczęśliwy jak matka w momencie dowiedzenia się, że wreszcie doszło do poczęcia jej wymarzonego dziecka. (jeżeli oczywiście można stosować takich porównań do istot z drugiego krańca galaktyki). Nadszedł przełomowy moment w jego życiu. Napawające smutkiem relikty przeszłości zostały zabrane na zawsze razem z jego żałosnym Bratem, on zaś pozostawił sobie tylko jedno dziecko. To które wzniesie na piedestały, bez względu na to jaką cenę będzie musiał za to ponieść.
Niewielki, bezbronny embrion żyjący w cieple jego wnętrza urósł teraz do rangi sensu życia wielkiego kosmity. On przestał się teraz liczyć, liczyło się tylko dobro istoty przez niego wykreowanej.
Fakt, że sens jego życia znajdował się w głębi jego organizmu nie stanowił problemu. Mógł teraz własnoręcznie dostarczyć wszystkiego, czego embrion mógł potrzebować, mógł dokonywać dowolnych modyfikacji także we własnym ciele, by przekazać swemu potomkowi nieodzownych cech genetycznych .
Niejednokrotnie wybiegał myślami na przód, do momentu, gdy jego dzieło w glorii i chwale ujrzy światło dzienne, gotowe do utworzenia gatunku idealnego. By się przygotować, już na początku pozbawił się układu nerwowego, przykuwając się tym samym na zawsze do swych poruszających się sań. Nie stanowiło to jednak dla niego problemu. Telepatyczna sugestia wystarczała mu z nawiązką, a działanie narządów wewnętrznych było w pełni kontrolowane przez maszynerię zgromadzoną w jego dziwacznym, niepowtarzalnym rodzaju wózka inwalidzkiego. Ważny był jedynie fakt, że w chwili narodzenia swego dziecka, będzie on wolny od bólu i nic nie będzie zakłócało jego szczęścia.
Do tego była jeszcze jednak długa droga. Teraz za pośrednictwem własnego ciała, poprzez odpowiednie operacje manipulował własnym ciałem -upodabniając je przy tym do bezładnego, skórzanego worka mięsa i kości- tak, by było idealnym inkubatorem dla potomka, . Za pomocą telepatycznej sugestii był w stanie odraczać moment jego przyjścia na świat tak długo, jak było to potrzebne. Musiał zniwelować problemy dotykające poprzednie generacje, nie mógł pozwolić na żadne niedopatrzenie. Miał jednak jeszcze setki lat, by dążyć do osiągnięcia doskonałości…
2007-05-06 12:00:16
Zobacz profil autora Wyślij prywatną wiadomość Odpowiedz z cytatem
Alien Writter
I create Alien universe



Private
Dołączył: 2007-04-13
Posty: 14



Obcy wydostał się na powierzchnię, wypływając na podłogę razem z resztą purpurowych wnętrzności. Nijak nie przystawało to do wizji jego stwórcy, w której ten sam obcy ujawniał się całym swym pięknie i glorii, odważnie eksponując je światu, jednak ani trochę nie popsuło mu to humoru. Przypatrywał się z błogością jak efekt jego długoletniej pracy powoli wydostaje się spod warstw wilgotnych i śliskich wnętrzności i niczym poczwarka przeobrażająca się w motyla rozwija swe kolejne kończyny, by wreszcie stanąć mężnie na nogach, twarzą w twarz z oniemiałym z zachwytu Starsky’m i przenikliwym sykiem obwieścić wszystkich istot żyjącym w promieniu kilkunastu metrów swe przybycie.
Pokój Rekreacyjny wybuchł feerią barw, dodatkowo potęgując ten efekt. Świergot ptaków zwiększył swe natężenie, nabrał podniosłego- choć niezrozumiałego dla Starsky’ego- nastroju.
Mimo że wnętrze ojca „nowego króla” wypełniała teraz już tylko plątanina mechanicznych komponentów, był on w stanie utrzymać się jeszcze przez jakiś czas przy życiu. Jego rola była jeszcze nie skończona, tylko dokładna realizacja planu mogła zapewnić bezpieczeństwo powstałej z jego piersi, doskonałemu rodzajowi.
Starsky ani przez moment się nie zawahał, stał na baczność, w nabożnym milczeniu czekając na spełnienie swej roli. Obcy nachylił się nad nim. Nie był on jednym z tych żałosnych, rozkładających się monstrów zmuszonych do chowania się w cieniu jak szczury. Emanował pewnym, kosmicznym dostojeństwem, silny i dumny, mimo że podobny do swych poprzednich wersji, to jednak inny. Uchylił swą szczękę, z której wysunęła się druga, najeżona zębami jadowymi, które jednak nie miały przynieść śmierci, a nowe życie.
Zanim skierowały się na czoło naukowca, ten zdążył jeszcze przyjrzeć się czaszce obcego, jej szczęka, żuchwa, wydłużona kość czołowa przypomniały mu coś. Przypomniały mu jak podążał mrocznymi tunelami wbitego w skały planetoidy wraku. Jak odnalazł komnatę, do której nie dotarł żaden inny badacz. Okrągłą salę o sterylnym wnętrzu, w której panował przenikliwy chłód, a do nozdrzy dobiegała ostra, trochę drażniąca woń. Na jej ścianach spoczywały rzędy fantazyjnych przyrządów, z których kilka z nich kojarzyło się Starsky’emu z wiertłem dentystycznym, inne zaś ze strzykawkami bądź szklanymi kulkami z otworami, z których wystawały różnych rodzajów ostrza.
Wszystko było tak niewielkie, aż ciężko było to dostrzec, niewielkie i dokładnie wyprofilowane, wykonane z zegarmistrzowską precyzją. Uchwycenie tych szczegółów było możliwe dzięki zielonkawemu poblaskowi dobywającemu się z ogromnych, stojących na uboczu, przezroczystych kanistrów wypełnionych świecącą cieczą. A także czymś jeszcze. Starsky chciał obejrzeć je dokładniej, ale drogę zagrodził mu duży, prostokątny stół o idealnie gładkiej, jakby wyszlifowanej powierzchni. Leżało na nim ciało. Mimo że o nienaturalnie wydłużonej głowie, otwartej przez zwisający z sufitu chwytak klatce piersiowej, prawej dłoni pozbawionej skóry i obleczonej czarną, jakby wyhodowaną na dłoni nieszczęśnika tkanką zakończoną ostrymi jak brzytwa szponami było to ponad wszelką wątpliwość nagie ciało człowieka o gładko wygolonej głowie i ciemnej karnacji.
Widok był tak groteskowy, że aż makabryczny. Gdyby Starsky nie był naukowcem i nie miał za sobą paru lat nad najbardziej osobliwymi i obrzydliwymi przypadkami, niechybnie jego żołądek by tego nie wytrzymał. Jednak nawet mimo lat praktyki patrząc na ów koszmarny wybryk badacz krzyknął, przez moment stracił kontrolę nad oddechem, poczuł ból w piersi, oparł się ogarniającej go panice.
Zlany potem przyjrzał się zwłokom. Nie miały na sobie żadnych oznak rozkładu, były z lekka pokryte szronem, rysy twarzy przypominały naukowcowi obrazki z książek o starożytnym Egipcie z wizerunkami kapłanów i faraonów ze względu na wydatne brwi i całkowity brak zarostu. Po chwili jego uwagę zakłócił słaby, przytłumiony dźwięk dochodzący z jednego z kanistrów, brzmiący jakby coś stukało o jego powierzchnię. Starsky zwrócił na pojemniki wzrok i tu właśnie urwał mu się film aż do momentu, gdy gnał przez ogromne korytarze Derelicta na powierzchnię, gdzie usiłował odebrać sobie życie, by wreszcie zapaść w śpiączkę. To było także powodem, dla którego właśnie on został wybrany, by rozprzestrzenić na Ziemi nową rasę. Jego umęczony umysł łatwo było uformować według własnego konceptu, co podróżnik z gwiazd skwapliwie wykorzystał, robiąc z naukowca marionetkę gotową na każde jego skinienie.
Człowiek spoczywający przez millenia w utrzymującej go przy życiu półpłynnej masie na widok pobratyńca zastukał cicho wątłą dłonią o pojemnik. Na jego widok jednakże ten uciekł z potępieńczym wrzaskiem, przekreślając jego jedyną szansę na wyzwolenie. Owszem, nie był już taki, jaki był, gdy go zabrano, ale nawet groteskowo wykrzywiona twarz i zastępująca mu skórę obca tkanka nie powinna być powodem, przez który w tak dotkliwy sposób odmówiono mu człowieczeństwa…

Ok. 4000 lat temu…
Gdy dwa przybyłe z gwiazd galeony majestatycznie osiadły na Ziemi, dla jej mieszkańców było to wystarczająco szokujące, by uznali to za przybycie swych bóstw. Była to wygodna sytuacja dla kierujących nimi istot, które podróżowały od czasu Wielkiego Bratobójstwa-gdy przez własne zacietrzewienie ich rasa uległa zagładzie- poprzez wszechświat w poszukiwaniu gatunku mającego predyspozycje do stanowienia podwaliny pod wykreowanie sobie godnych potomków- nowej, idealnej rasy.
Bracia zgodnie twierdzili, że ich słabe i ociężałe cielska pod żadnym pozorem nie nadawały się do tego celu. Stworzenia bazujące na budowie ciał Braci najpewniej wymarłyby przed osiągnięciem odpowiedniego pułapu inteligencji, a nawet gdyby jakimś cudem udałoby się im przetrwać, bez wątpienia podzieliłyby los swych stwórców. Ich potomstwo musiało być zdolne do szybkiego przystosowywania się do zmiennych warunków, potrafiące poradzić sobie w najbardziej nieprzyjaznym ekosystemie. Bracia byli perfekcjonistami, przez co eksplorowanie galaktyki zabrało im prawie dwa tysiące lat.
Kiedy Bracia, obserwując kosmiczną toń przez swe gigantyczne teleskopy odkryli niewielką planetę bogatą w wodę i pełną bogactw naturalnych, wiedzieli już, że natkną się tam na coś specjalnego, coś co wynagrodzi im wieki poszukiwań.
Nie mylili się. Planetą władały prymitywne jeszcze, wydawałoby się kruche i niepozorne istoty, które po dłuższych obserwacjach zaczęły jednak wykazywać wiele cech i zdolności, bardzo przydatnych w codziennej walce o życie. Brat Pierwszy docenił ich kreatywność, bogatą kulturę, upór, inteligencję oraz sporą gamę uczuć, jakimi dysponowały. W tej sytuacji zdolny był im wybaczyć szereg przesądów i zabobonów, które niejednokrotnie dominowały ich życiem. Wszak zwykle w tym stadium rozwoju niewytłumaczalne dla danego gatunku zjawiska są zwalane na karb różnych, tajemnych mocy. Dopiero dużo później wiara może zostać przez naukę, o co Pierwszy niechybnie zadba.
Brat Drugi z kolei popadł w zachwyt nad elastycznością ich anatomii. Zręczne kończyny, ciała, które odpowiednio „podrasowane” mogą kryć w sobie wielką siłę, odporność na warunki klimatyczne i wyprostowana postawa. Łyżką dziegciu były za to mocno ograniczone zmysły jak chociażby prawie zanikły węch. Cóż za problem był jednak w przywróceniu ich do stanu, gdy owe istoty były od nich najbardziej zależne? Na pewno nie był to problem dla Drugiego. Tak samo jak poprawki wykraczające nawet poza możliwości ewolucji.
Nic dziwnego więc, że wkrótce dwóch podróżników postanowiło zstąpić na planetę i zażądać od jej mieszkańców oddania im najlepiej rozwiniętych z ich przedstawicieli. Tych, którzy najlepiej będą się nadawać do wykreowania z ich ciał i umysłów form doskonałych. Na ten cel upatrzyli sobie dyktatorów jednej z większych, osiadłych społeczności. Dobrze zbudowani i wszechstronnie wykształceni. Sami się prosili w swych modlitwach, by wznieść ich na wyżyny.
Niewielkie istoty były zafascynowane przybyłymi z niebios statkami. Oddali Braciom cześć, a gdy ci zechcieli zabrać ich władcę, „by ten przeniósł się do krainy umarłych i zjednoczył się z Ozyrysem”- zapoznanie się z wiarą stworzeń i wykorzystanie jej nie stanowiło dla Braci problemu, choć z początku Pierwszy uznał to za nieetyczne- nie czyniliby zapewne żadnych obiekcji, gdyby nie… sam zainteresowany.
Faraon- jak istoty nazywały swego pana, musiał poczuć jak pali mu się grunt pod nogami. Widocznie bardziej zależało mu na tronie niż na wierze lub po prostu przeraziła go myśl o zabraniu go przez nieznane, przerażające stworzenia, które –czego jego poddani zdawali się nie dostrzegać- nijak nie przypominały dostojnych bóstw, którym składał cześć . Tak czy owak odmówił Braciom boskiego pochodzenia, wmówił swemu ludowi, że w jego progach zagościły sługi Seta i rozkazał je natychmiast zabić. Jako że miał on wśród podległych mu sług posłuch na równi z boskim, zapewne zaryzykowali by oni życie, żeby tylko wykonać jego wolę. Bracia musieli więc posunąć się do ostatecznego rozwiązania- telepatycznej sugestii.
Nie było się co oszukiwać: zaludniające zieloną planetę istoty były o całe eony lat bardziej prymitywne od podróżujących na gwiezdnych galeonach przybyszów, także zdobycie kontroli nad umysłem ich władcy było dla Drugiego tym, czym dla owych istot byłoby złamanie zapałki. Jedną z domen Braci było ingerowanie w cudze mózgi, a co za tym idzie, przejmowanie nad nimi kontroli, do czego nie potrzebowali nawet kontaktu wzrokowego ze swą marionetką. Tak więc Faraon nagle zmienił zdanie i dołączył do przybyłych z zaświatów. Tak też zrobiło kilku najwyższych kapłanów i niewolników Faraona, gotowych służyć mu aż do śmierci. Pierwszy w podzięce nauczył raczkującą cywilizację kilku sztuczek, które później pomogły jej stać się najwspanialszą z kultur na swym globie.
Niedługo potem- karłowate istoty uparły się, by utrwalić wizerunki przybyszów na malunkach i rzeźbach, przez co dwaj podróżnicy zostali zmuszeni do pozowania-Bracia odlecieli, by raz na zawsze zniknąć z życia osiadłej na piaskach pustyni społeczności. Szybko pozbyli się ułomnych i mizernych niewolników. Szybko też odkryli spoczywający w organizmach swych więźniów potencjał. Ich ciała były rzeczywiście elastyczne. Na tyle, że możliwe były bardzo daleko idące ingerencje w ich budowę w nieomalże każdym kierunku.
Było to jeden z powodów, przez który wkrótce wśród Braci nastąpiło poróżnienie…

Jedynym miejscem, które mogłoby umożliwić Reily’emu ucieczkę było położone na zewnątrz placówki lądowisko. Jeżeli w hangarach pozostał choć jeden z licznych tam kiedyś transportowców bądź nawet cokolwiek, co mogłoby w miarę bezpiecznie zabrać go na jedną z bardziej cywilizowanych planet, to - niech Bóg mu świadkiem- nie zawaha się ani minuty przed pozostawieniem całego kompleksu na pastwę losu, choćby dlatego, że w umowie nie było nic na temat zdrady przez własnych przełożonych.
Było jednak coś w Reily’m, co kierowało nim w większym stopniu niż instynkt przetrwania i w wyniku tego skierowało go w pierwszej kolejności do wybiegów Obcych- zemsta. Mimo że sami Obcy dawno opuścili klatki, to pozostał tam jeszcze ktoś, kto najpewniej odpowiadał za wypuszczenie tej zgrai morderców na wolność, pozbawiony kończyn, skrępowany zastygłą, rozłożoną tkanką niczym mucha w pajęczej sieci i prawdopodobnie już martwy. Ned musiał się jednak upewnić. Gdyby zrezygnował, do końca życia dręczyłaby go myśl, że nie odwdzięczył się należycie osobie, która w dużym stopniu przyczyniła się do horroru, którego zmuszony był doświadczyć oraz oszpecenia jego twarzy.
Dopóki nie ujrzał swego odbicia w metalicznej obudowie strzelby, nie zdawał sobie sprawy, jak wielkie pogorzelisko wywołał tryskający z rany Obcego kwas. Widok był tak zatrważający, że za pierwszym razem oficer był przekonany, że spogląda na jakiś nocny koszmar. Wargi zostały doszczętnie wypalone, odsłaniając -wciąż kompletne, mimo upływających lat- uzębienie, które widniejące na wierzchu nadawało jego twarzy upiorny grymas-uśmiech kościotrupa. Z twarzy zwisały luźne płaty skóry, a z prawego policzka ziała wypalona na wylot dziura. Reily nie próbował przyglądać się dokładniej, wystarczyło mu, że ogarniający go teraz -a którego o dziwo nie czuł, gdy kwas usiłował przeżreć mu się przez czaszkę- ból był nie do zniesienia. Czuł swąd własnych, wypalonych włosów, w ustach zaś wciąż odczuwał lekki posmak kwasu.
Zbliżając się do wybiegów, oficer wyostrzył zmysły i chociaż wiedział, że to miejsce jest tak samo niebezpieczne jak każde inne na terenie placówki nerwy miał napięte jak postronki. Mroczne wnętrza kolejnych klatek z wielkim oporem broniły się przed odsłonięciem swych tajemnic. W żadnej z nich nie znalazł wiszącego na ścianie, mizernego kadłubka, którego spodziewał się spotkać. Odkrył za to co innego.
Z jednego z pomieszczeń dobiegał obrzydliwy, mdlący fetor, częściowo przypominający swąd zgnilizny, częściowo nieznany dotąd jego nozdrzom . Na podłodze stał tam wysoki na około pół metra okrągły, przypominający kształtem dzban przedmiot. Oficer zbliżył się do niego powoli, z wyciągniętą w jego kierunku bronią, co dla postronnego obserwatora mogłoby wydawać się zabawne. Ale nie dla Reily’ego. Dokładnie takimi organizmami wyściełane było poszycie jednej z gigantycznych komór Derelicta, którego oficer wraz z grupą naukowców oraz niewielkim oddziałem eksplorował. Wiedział co znajduje się w jego wnętrzu. To co naukowcy pieszczotliwie nazywali „twarzołapem” było w istocie wredną bestią . Niewielką, cichą i zabójczą, która w ciągu ułamku sekundy była w stanie oderwać się od podłoża, przyssać do twarzy swej ofiary i wpuścić do jej wnętrza embrion, co równało się wyrokowi śmierci.
Spoczywające na podłodze jajo- w istocie nie było ono jajem, ale skomplikowane nazewnictwo Reily zostawił naukowcom -nie wyglądało mimo wszystko na groźne. Przez moment Ned zastanawiał się, w jaki sposób się tu znalazło. Zaraz dostrzegł leżące na podłodze, ludzkie członki, co wzbudziło jego podejrzenia. Wtedy znów skierował wzrok na bryłowaty obiekt. Wtedy też dojrzał na chropowatej powierzchni jaja prawie niedostrzegalny zarys ludzkiej twarzy…
W tym momencie dotarło do niego, co stało się z tym pozbawionym wszystkiego prócz świadomości, żałosnym ochłapem, który powinien znajdować się tu, w miejscu przywodzącego na myśl jakieś makabryczne jajko z niespodzianką stworzenia. Gdy widział go ostatni raz na ekranie monitora, ten wydawał się transformować. Teraz jasne już było, że w jakiś niewiarygodny sposób jego wnętrzności posłużyły do utworzenia inkubatora dla obcego miotu. Zgroza ogarnęła oficera, kiedy wyobraził sobie katusze, jakie musiał przechodzić ów zaklęty w jajku nieszczęśnik, gdy jego organy powoli scalały się w wilgotną powłokę.
Zgrozę uwydatniał dodatkowo potworny grymas, w jakim wykrzywione było przypominające płaskorzeźbę, przerażające lico nijak przy tym nie pasujące do do granic nieludzkiego jaja. Ned w pierwszej chwili zamierzał rozsmarować je na najbliższej ścianie, choć wiedział już, że i tak nie zdoła się uwolnić od tego groteskowego, a przy tym makabrycznego widoku. Ów grymas zajął już swe miejsce w kolejce do jego najgorszych koszmarów.
Wtem twarz odchyliła się do przodu, tak też uczyniły trzy kolejne płaty ścianek „inkubatora”, otwierając tym samym jego czubek. Reily na ten widok odskoczył i w pośpiechu wyszarpał z pasa granat, a w tej samej chwili z wnętrza jaja wyłoniło się do złudzenia przypominające długi, kościsty ludzki palec odnóże Obcego. Oficer nie miał zamiaru pozwolić mu nacieszyć się wolnością. Cisnął granatem, który wpadł do środka bryłowatej komory, przygniatając przy tym usiłującego się wydostać „twarzołapa”. W następnej sekundzie ładunek eksplodował, zgodnie z zamierzeniami Reily’ego rozsmarowując wnętrzności organizmu na ścianach, upiększając je jakimś lepkim, różowawym płynem, któremu jednak oficer nie poświęcił uwagi, gdyż dość miał już styczności z cieczami nieznanego pochodzenia.
Odchodząc odczuł wrażenie, że w momencie wybuchu musiał doświadczyć halucynacji. Najpewniej był już zmęczony obfitującą w niemiłe niespodzianki wędrówką, a nie zamierzający go opuścić ból coraz bardziej dawał mu się we znaki. Nie mogło być innego wytłumaczenia na to co ujrzał przy eksplozji. W końcu nie możliwe było, a co próbowały mu wmówić jego oczy- by ten marny cień ludzkiej twarzy mógł nagle zmienić swój grymas na wyraz ulgi…

Stacja była martwa. Klucząc przez kolejne, teraz już przyprószone mdłym światłem-w jakiś sposób musiało zostać przywrócone zasilanie- korytarze, Reily odczuwał to wszystkimi częściami swego ciała. Lepka, ziejąca z każdego kąta cisza bezlitośnie wyolbrzymiała poczucie osamotnienia i wyobcowania. Nie pozwalała ani na chwilę zapomnieć, że znajdujesz się w odległości setek lat świetlnych od jakiejkolwiek cywilizacji. Ciała personelu zostały zabrane w ukryte przed wzrokiem odmęty i jedynie zdawałoby się ciągnące się kilometrami krwawe smugi były dowodem na to, że nie rozpłynęły się w powietrzu.
Aczkolwiek oficer, idąc przed siebie cały czas odczuwał skrzętnie skrywaną obecność innych form życia. Czuł ich wzrok na plecach, widział przemykające mu na granicy wzroku cienie, gdy odwracał wzrok. Słyszał dobiegające z tuneli wentylacyjnych miarowe stuki ogromnych szponów. Niemi obserwatorzy nie opuszczali go nawet na chwilę. Śledzili każdy jego ruch, taksowali wzrokiem, cierpliwi i niezmordowani. Brutalnie obdzierali go z prywatności analizując każdą jego myśl. Wiedzieli że nie zrezygnuje z walki, lecz wiedzieli też, że każdy człowiek ma chwile słabości i byli gotowy, by w każdej chwili móc z nich skorzystać. W istocie znajdowali się bliżej Reily’ego niż ten mógł sobie wyobrazić. Okrążali go jak grupa rekinów. Zimni, nieustępliwi i wyrachowani.
Zwykły człowiek popadłby już w paranoję, a trzymaną broń niechybnie wycelowałby sobie w głowę. Jednak Ned po tym co przeszedł był w dużej części nieczuły na psychologiczne zagrywki agresorów. Skupiony był na drodze, na ucieczce. Nienawidził ich zbyt mocno, by się bać.
Mimo tego gdy z paska wysunął mu się granat i potoczył się w jedną z odnóg korytarza, nie odważył się zawrócić, by go podnieść…
W pewnym momencie do jego uszu dotarł dziwny, melodyjny odgłos brzmiący jak ogromny chór chmary cieniutkich głosików z pewnością nie należących do ludzi. Był to pierwszy odgłos jaki słyszał od dłuższego czasu, toteż ruszył w kierunku jego źródła. W miarę jak zbliżał do epicentrum tego niepokojącego chóru, okazało się, że dochodzi z pokoju rekreacyjnego. Wtedy dźwięk skojarzył mu się ze zwyczajowo dobiegającym stamtąd ptasim śpiewem. Jakkolwiek nie mieściło mu się w głowie, w jaki sposób mógł przybrać tak kuriozalny, wydawałoby się uroczysty ton. Zakrawało to na upiorny żart. Jakby szalony DJ wpadł na pomysł zmiksowania ptasiego ćwierkania.
Pokój rekreacyjny na początku zaatakował Reily’ego feerią barw. Gdy przyzwyczaił wzrok do tak jaskrawego światła, zobaczył człowieka leżącego na podłodze. Co było ewenementem, dawał wyraźne oznaki życia. Rozpoznał go. To on był tym wykolejeńcem, który podczas wyprawy do Derelicta chciał się zabić. Oficera skonfundowało, w jaki sposób taki szaleniec przeżył w tym miejscu tak długo, gdy prawie wszyscy inni zginęli. Może cała placówka była domem wariatów i tylko tacy mieli szansę się tu odnaleźć?
Starsky wyglądał na przytomnego, choć wzrok miał wbity gdzieś w sufit, nieobecny i wyglądało na to, że nie zarejestrował pojawienia się Reily’ego. Dopiero gdy ten przykucnął nad nim, zwrócił na niego swe spojrzenie. Okaleczona twarz oficera zdawała się nie robić na nim żadnego wrażenia. Bardziej niż na niego spoglądał na jakiś znajdujący się za nim hen daleko punkt. Bardziej też w pustkę niż do Neda, z wyraźnym trudem wyszeptał, charcząc przy tym obficie:
-Jestem… naznaczony.
Później zastygł w bezruchu i tylko przyspieszony oddech wskazywał na to, że jeszcze żyje. Wtedy jego pierś najpierw uniosła się, a następnie zafalowała złowieszczo, a oddech Starsky’ego stał się ciężki i rwany. To był moment, w którym Ned zrozumiał znaczenie jego słów. Naukowiec miał w sobie Obcego.
Wtedy w umyśle Reily’ego zaświtał pewien plan. Zdjął z pleców strzelbę i biorąc wcześniej potężny zamach zdzielił naukowca jej rękojeścią, pozbawiając go przytomności. Potem zarzucił sobie jego bezwładne ciało na ramię i dziarskim krokiem wyszedł z sali.
Po tym zdarzeniu obserwatorzy gnani jednym impulsem rozpierzchli się we wszystkich kierunkach jak szczury i zaszyli się w najtrudniej dostępnych odnogach kompleksu. Jedynie jeden pozostał. On też dał znak reszcie do zaniechania kolejnych prób ataku na człowieka. Przestał być on ofiarą. Na razie…
Dopełniający swego żywota, gigantyczny kosmita przyglądał się oficerowi, niedostępny dla jego oczu. Mógł wreszcie zakończyć swoją, ciągnącą się przez wiele tysiącleci egzystencję.
Jego zamysł się dopełnił…

Wbrew przewidywaniom lądowisko okazało się kryć w swych hangarach bogactwo krążowników, transportowców, myśliwców i innych-Towarzystwo odpowiednio przygotowało się na nieoczekiwane odwiedziny osób mające złe mniemanie o ich projekcie. A przynajmniej stworzyło sobie taką iluzję- statków kosmicznych. Chociaż widać było, że ich ilość została znacznie uszczuplona przez szukających ucieczki domorosłych pilotów , których szczątki spoczywały teraz na pustkowiu we wrakach roztrzaskanych o skały latadeł. Nie było tak łatwo było prawidłowo wystartować w nocy, w zawodzącej wichurze i to bez pomocy wieży kontrolnej. Teraz jednak nastał dzień, w dodatku Reily lwią cześć swego życia spędził, przemierzając kosmiczne głębiny, toteż statki kosmiczne nie miały dla niego tajemnic.
Wybrał niewielki statek zwiadowczy, większe mogły wzbudzić niepożądaną uwagę w zamieszkanych przez ludzi rejonach. Ułożył wciąż nieprzytomnego Starsky’ego w komorze hibernacyjnej. Miał nadzieję, że zahamuje to rozwój tkwiącego w jego trzewiach płodu. Sam zasiadł za sterami zdecydowany osobiście upewnić się, że są już z dala od przeklętej placówki, zanim odda statek pod władanie komputera pokładowego.
Obrał kurs na Shoggotha- potężną i ludną planetę, na której znajdowało się centrum działalności Weyland-Yutani. Towarzystwo chciało dostać Obcych. Oficer im ich dostarczy, a wtedy na własnej skórze poczują, jak to jest być zaszczutym przez bestie, dla których prawa fizyki nie mają znaczenia tak samo jak słowo „litość” i dla których człowiek jest tylko marnym pyłem stojącym im na drodze.
On już o to zadba…
Podobnie Obcy przyczajony w ukryciu na statku, czekający, aż ludzie zapadną w błogi sen, by przejąć statek we władanie. Nie zabije ich, nie teraz. Teraz czy tego chce czy nie, musi wypełnić ostatnią wolę swego stwórcy…
Koniec Surprised . Nikt tu raczej tęsknic nie będzie, ale mimo wszystko wciąż łudzę się, że dostarczył komuś kilku chwil (he he) dobrej rozrywki.
2007-05-26 11:30:13
Zobacz profil autora Wyślij prywatną wiadomość Odpowiedz z cytatem
Wyświetl posty z ostatnich:   
Tematy    Napisz nowy temat    Odpowiedz do tematu

 


Powered by phpBB